Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

15.07.2005 - fullmoon festival 2005 (Styropian)



Nadszedł czas upragnionego od kilku miesięcy wyjazdu na trzeciego już w moim życiu Fullmoona. Tym razem obraliśmy troszkę inną drogę, bowiem chcieliśmy się znaleźć na miejscu festiwalu dzień przed jego rozpoczęciem, jednocześnie by podróż nie była zbyt męcząca chcieliśmy być na granicy w Kostrzynie jak najbliżej godziny 9, od której to można podróżować na Brandenburgia Ticket. Tak więc o godzinie 16:50 wsiadłem do pociągu relacji Katowice - Bielsko Biała, w którym siedział już Alien. W Bielsku dołączył do nas trzeci z towarzyszy naszej wyprawy - Janusz. Tak oto o 18:52 wspólnie wyruszyliśmy do Karstadt z przesiadkami w Kostrzynie i Berlinie. Podróż minęła lekko, jednak nad ranem wszyscy myśleli już tylko o jednym - o jedzeniu. Od razu wparowaliśmy do baru na dworcu w Kostrzynie, baru w którym co roku (tradycję trzeba pielęgnować) posilaliśmy się przed dalszą podróżą. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że ekspedientka na słowa "Hamburgera poproszę", "Frytki poproszę", "Pizzę poproszę" zawsze mówiła to samo: "nie ma". Były tylko zapiekanki na którą skusił się Alien, jednak nie wyglądała zbyt dobrze i postanowiłem wspólnie z Januszem, że znajdziemy coś lepszego. Kostrzyn o 5 nad ranem nie jest zbytnio przyjazny głodnemu turyście. Poza jednym sklepem całodobowym nie ma nic. Ci którzy nie wytrzymali zaczęli na ławce przed dworcem pałaszować posiłek znajdujący się w plecakach, ja jednak wytrzymałem i o 8:00 otwarty został bar obok dworca i tam zaspokoiłem głód pysznym ciepłym posiłkiem. Teraz nie pozostało nam nic innego jak tylko oczekiwać na 9:02, godzinę o której odjeżdżał pociąg do Berlina. Przesiadki w Berlinie zleciały szybko i tak oto po około 19 godzinach podróży, przed 13 pojawiliśmy się w Karstadt. Tak oto rozpoczęła się prawie godzinna wędrówka na miejsce festiwalu, wprawdzie miejscowi mieszkańcy oferowali podwiezienie (oczywiście za odpowiednią sumę), my wybraliśmy wersję Pure Trancer (hahaha), czyli na nogach. ;)

Gdy zalani potem pojawiliśmy się na bramce i otrzymaliśmy identyfikatory byliśmy szczęśliwi, że wreszcie udało nam się dotrzeć. Teraz musieliśmy wybrać odpowiednie miejsce na rozbicie obozu - oczywiście każdy z nas miał swoją wizje miejscówki. Po przetestowaniu kilku stref zapadła decyzja i namioty szybko zostały rozbite. Poza miejscem dla nas mieliśmy zadanie zajęcie miejsca dla pozostałych ekip z Polski. No i udało nam się to, choć w nocy z 14 na 15 obok nas pojawiły się namioty obcokrajowców, ale na szczęście miejsca dla naszych się znalazło. Słońce tego dnia świeciło bardzo mocno i jeszcze póki mogłem poinformowałem Templara, by zakupił mi w drodze na FM olejek do opalania. Jak już wspomniałem słońce dawało ostro popalić, więc trzeba było troszkę ugasić rozpalone ciało w rzece Lucknitz - 15 minut pieszo od pola namiotowego znajdowała się mała zapora, dzięki której woda sięgała 160 cm i można było sobie spokojnie popływać. W trakcie trwania festiwalu mogliśmy podziwiać dzieła natury w postaci... no ale kto był ten widział. :)

Po powrocie z relaksującego pobytu nad rzeczką zaczęli zjeżdżać się nasi znajomi. Około godziny 19 Polska Strefa na Fullmoonie stała się faktem - brakowało jeszcze wprawdzie jednego samochodu, ale o 19 akurat wyruszał on z Gdańska. Festiwal się nie rozpoczął, a ja już "gubiłem" pieniądze, a raczej wspomagałem niemiecką policję - niestety panowie w zielonych mundurkach stanęli sobie 200 metrów przed bramką i tam robili kontrole, a my bez pasów - no i po 10 Euro od łebka, na szczęście tylko tyle, bo wspominał o 30! Także pamiętajcie: pasy, pasy i jeszcze raz pasy! Oczywiście im bliżej było rozpoczęcia festiwalu tym coraz bardziej nerwowo, wszyscy już nie mogli się doczekać pierwszych dźwięków.

Około 23 na mainfloorze było już wiele osób które odliczały czas do godziny "zero", jednak nim ta godzina wybiła zaprezentowane zostało ambientowe intro połączone z wizualizacjami. Po 15 minutach intro przeistoczyło się w doskonałą zabawę bowiem duet Psynema (VJ & DJ) chciał już zaspokoić "głód" ludzi i posypały się soczyste dźwięki, oczywiście utwory były miksowane po minucie - tak by przedstawić obraz tegorocznego Fullmoona, tak więc zmiksowane były full ony, dark trance, progressive. Ludzie już wówczas tryskali energią... Co chwilę można było usłyszeć okrzyki zachwytu.

16 LIPCA 2005 - SOBOTA

Wreszcie wybiła północ i za sterami pojawił się (jedyny nieobecny z 2004 roku) Eskimo, syn Johna Forda, założyciela takich wytwórni jak Phantasm i Psychic Deli. Hmmm, niestety nie było to rozpoczęcie godne takiego festiwalu, Eskimo zagrał słabo, jak dla mnie w jego live act było zbyt dużo bezsensownych melodyjek. Wprawdzie w większości zagrał nowy materiał, jednak ten "nowy" nawiązywał za bardzo do wydanych już kawałków, przez co live wiele ucierpiał. Kolejną wadą było to, że poza "Party Pooper" rudzielec z UK nie zagrał kilku swoich hiciorów z drugiego albumu "Take A Look Out There".

Po niemalże dyskotekowym występie przyszła pora na pierwszych przedstawicieli Chemical Crew, czyli Paranormal Attack. Portugalczycy zagrali dość dobrze, na pewno atutem była "żywa" gitara. Niestety tak do końca nie byłem usatysfakcjonowany ta muzyką, było tu zbyt dużo mocnego grania które nie rusza... No ale ruszyło mną na koniec, gdy panowie Rui Oliviera i Jaim Ventura zagrali remix klasyka muzyki metalowej: "Seek and Destroy" w wykonaniu kapeli Metallica. Choć ten remix ma już dobre 2 lata to ciągle mną rusza, no i jeszcze ta gitara... Oj działo się wówczas pięknie.

O 3:30 przyszła pora na mroczne granie. Ze Swoim live actem wystąpił Nikita Tselovalnikov a.k.a. Penta. Bardzo cieszyłem się z tego powodu, gdyż Penta po rewelacyjnym debiutanckim albumie "Pentafiles" był jednym z moich ulubionych producentów mrocznego grania. No i nie zawiódł mnie, mocne, mroczne, a zarazem energetyczne granie po raz pierwszy tej nocy tak naprawdę mną przez cały czas ruszało. W występie tym pojawiło się wiele nowych utworów, jednocześnie bardzo dobrych. Nie mogło oczywiście zabraknąć takiego klasyka jak "Leave a Message". W połowie występu musiałem jednak udać się po raz kolejny pod bramkę, by odebrać z niej gdańszczan: Templara i Mausera. Szybko jednak powróciłem na główną scenę i delektowałem się końcówką występu Penty. Tym samym nie pamiętam kiedy ostatni raz na Fullmoonie dotarłem do godziny 5, ale pełen energii i chęci zabawy zostałem na pierwszym podczas Fullmoona secie. Od 5 grał jeden z organizatorów Fullmoona - DJ Schippe. Zagrał jak na tą porę przystało melodyjnie i delikatnie, choć pod koniec zaczął przygrywać jakieś bardziej jazdowe ;) kawałki.

O godzinie 7 udałem się na zasłużony odpoczynek. Wstałem około godziny 12 i po zjedzeniu śniadanka udałem się pod scenę, na której od 13 rozpoczynali grać panowie ze Star-X. Przyznam że tym razem na ich występie bawiłem się dobrze - o niebo lepiej niż przed rokiem. Full ony bez zbędnego jazdowania z wieloma ciekawymi melodyjkami! Tym samym zaliczyłem pierwszy nieplanowany występ na Fullmoonie, zaraz po nim był drugi nieplanowany, ale jakże wyśmienity live act Neelixa. Takie progresywy to jest to co uwielbiam. Nogi same rwały się do tańca przy tej muzyce. Kolejnym atutem Nellixa było to, że podczas występu część dźwięków była generowana z "żywej" perkusji. Po Nelixie trzeba było troszeczkę ochłonąć i udać się na posiłek, jako że przed nami była ciężka noc.

O 18 postanowiłem wybrać się na występ Sub6. Tak przy okazji taka anegdotka ;) - a jak, jeśli wielcy i znani opowiadają, to i ja opowiem. Idąc na główną scenę Templar tak dla żartu powiedział sobie, że gdy będziemy pod sceną to usłyszymy informację, że organizatorzy bardzo przepraszają, ale panowie z Sub6 nie dojechali. Hahaha... Przychodzimy pod scenę no i czekamy... 5, 10 minut, a braci Golan Aharoni i Ohad Aharoni (lub jak kto woli Saba i Sixa ;)) ani widu ani słychu. Pojawili się dopiero o 18:20, szybko rozłożyli sprzęt i zagrali rewelacyjnego live acta. To co robili z nami Izraelczycy to po prostu mistrzostwo. Nie dość, że wkręcili kilka nowych kawałków, to zagrali największe hiciory z albumu "Who Needs Love Songs". I to jak je zagrali! To nie było puszczenie albumowej wersji kawałków, tylko tak, jakby specjalnie na open aira utwory te były napisane od nowa! Naprawdę słowa uznania, a "On The Ground" w tej nowej wersji to po prostu coś wspaniałego. Takich live actów chciałoby się słuchać częściej.

Po rewelacyjnym Sub6 przyszła pora na odpoczynek, bowiem rozpoczynała się noc, a wraz z nią mroczne opowieści. ;) Zanim jednak wybiła 22:30, miałem okazję przysłuchać się występowi Vibe Tribe, ale jakoś nie przypadł mi do gustu. Full ony jakich wiele. Wreszcie pojawili się ci na których czekałem, mowa tu oczywiście o węgierskiej grupie Para Halu. Miałem okazję ich słyszeć dwa lata temu na imprezie w ostravskim Fabric i już wówczas przepowiadałem im ciekawą przyszłość - no i tak się stało. Teraz są u szczytu swej kariery, oby tylko ta kariera obrała odpowiednią drogę. Węgrzy zaprezentowali półtoragodzinny live act, w którym znalazły się m.in. utwory z debiutanckiej płyty "The World of Peace". Troszkę brakuje mi w najnowszych utworach Para Halu gitary, która była obecna podczas imprezy w Czechach, ale to było dwa lata temu i Para Halu wystąpiło wówczas jako trio, a na Fullmoonie tylko jako duet. Poza tym że panowie zagrali, to cieszy to, że, podobnie jak wielu innych artystów, zostawali na Fullmoonie dłużej i bawili się razem z nami, co zresztą widać na zdjęciach.

17 LIPCA 2005 - NIEDZIELA

O północy pojawili się kolejni przedstawiciele izraelskiego Chemical Crew - panowie Kobi i Micky a.k.a. Psychotic Micro. I tutaj zaczął się koszmar, lecz nie taki, że mnie muzycy wprowadzili swą muzyką w taki stan, że czułbym się jak w koszmarze. Rozpiernicz (delikatnie mówiąc) jaki zaserwowali nam był nie do zniesienia, to że muzyka słaba to jeszcze idzie znieść, ale zachowanie... Zachowanie Psychotic Micro powaliło mnie na kolana - totalni szołmeni, już przy pierwszym kawałku szybko ściągnęli koszule, ręce w górze... Rozumiem, że mają wspomnienia ze sceny rockowej, ale bez przesady. I te zachowanie przed kamerą... normalnie wszystko co mogło mi opaść... opadło. Zbierałem się już do opuszczenia głównej sceny, ale opuszczenie to przyśpieszył jeden z członków Psychotic Micro, który w geście radości (?) bądź szału (?) pokazał w stronę publiczności podniesione środkowe palce obu rąk... chyba nie muszę wyjaśniać co to oznacza. ;) Tego już nie wytrzymałem i udałem się po tych oszołomach do chilloutu, by tam jak najszybciej zapomnieć o tym co widziałem. Niestety przejście Psychotic Micro do Chemical Crew wyszło im tylko na złe, bowiem muzyka i ich zachowanie było takie same - tragicznie. Szkoda mi ich, bo dotychczas znałem ich z niezłych , mrocznych i energetycznych kawałków. No cóż, sen prysnął jak bańka mydlana. Po godzinnym chillowaniu udałem się do namiotu, gdyż Psychotic Micro rozwalili mnie na łopatki - pora odpocząć.

Jak już jesteśmy przy odpoczynku to może wspomnę teraz o miejscach gdzie podczas tegorocznego Fullmoona można było sobie odpocząć. Oczywiście poza własnym namiotem i terenami do niego przyległymi to głównym takim miejscem był chillout. W tym roku prezentował się o wiele lepiej niż rok temu. Był to namiot cyrkowy, a w nim wiele kanap, a na ziemi koce, poduszki i inny osprzęt do leżenia. Sufit wyglądał jak niebo, a na nim znajdowało się wiele gwiazd. Pośrodku namiotu umieszczony w powietrzu ekran na którym były prezentowane wizualizacje , oraz codziennie o 23 puszczano filmy o tematyce związanej z psytrance. Po bokach rozwieszone były "firanki", na których wyświetlane były kwiaty, ale i tak najfajniejsza była mała fontanna pośrodku chillu. Uwielbiałem przy niej siedzieć, dźwięk wody plus łagodne dźwięki to coś co wspaniale na mnie wpływało. Przed chilloutem umieszczona była duża plansza do gry Twister... wiecie, taka gra gdzie kilka osób na planszy musi umieścić gdzieś dłoń lub nogę. Jeśli komuś nie odpowiadały kanapy czy poduszki to mógł udać się do lasku który znajdował się obok chilloutu, gdzie umieszczone były trzy wielkie hamaki, na których można było sobie spokojnie melanżować. Oczywiście odpoczywać można było też w wielu sklepikach, które oferowały dania z różnych regionów świata. Nawiązując jeszcze do sklepików, w tym roku było ich więcej niż poprzednio, jednak nie wpłynęło to gorsząco na cały festiwal, a dzięki temu był jeszcze większy wybór, ceny były takie jak przed rokiem, a czasami nawet mniejsze. Wiele z tych kramików było bardzo ładnie udekorowane, co dodawało jeszcze lepszego klimatu.

Jak już opowiadam o festiwalu to oczywiście trudno nie wspomnieć o ochronie, która po raz kolejny udowodniła swoją klasę. Ochroniarze wyglądali potężnie, jednak swej muskulatury nie okazywali tak, że można się było ich bać. Często patrolowali teren pola namiotowego, jak i sceny głównej. Mimo że tak często chodzili to starali się być niezauważeni i za to należą im się podziękowania. Poza tym że odpowiadali za ochronę to byli ludźmi którzy potrafili się bawić oraz, co ważne, mieli serce. Przykład? Oficjalnie nikt bez specjalnych identyfikatorów nie mógł się pojawić na scenie, ochrona od razu prosiła by zejść z podestu. No ale... robiąc zdjęcia Neelixowi (oraz na drugi dzień podczas live Tikala) bardzo chciałem uwiecznić grę na perkusji, mimo że stawałem na palcach jak najwyżej mogłem (a mały nie jestem), to i tak niestety fotki nie wychodziły zbyt ciekawie. Widział to ochroniarz i zawołał mnie, bym sobie stanął na scenie i spokojnie robił fotki! To się nazywa klasa! Spotkało to nie tylko mnie, ale wielu innych operatorów aparatów czy kamer. Zresztą fotki ze sceny możecie obejrzeć w Galerii... Ba, nawet tego ochroniarza, który mnie zawołał. Widać że ludzie kombinują jak tylko się da, bowiem raz wracając samochodem na pole na bramce po sprawdzeniu identyfikatorów, poproszono nas o pokazanie czy czasem nie wieziemy kogoś w bagażniku. ;) Czego to ludzie nie wymyślą! O ludziach na Fullmoonie wspomnę może w dalszej części relacji.

Niedziela rozpoczęła się dla mnie ponownie około godziny 10, kiedy to udaliśmy się nad rzeczkę i tam z powodów technicznych musiałem pływać sobie nago... A jak! Jak się bawić, to się bawić na całego. Do dziś Templar i Mauser kręcą ze mnie bekę (tak w ich slangu napisze) z tego jak biegłem sobie po tamie - oj będą wspomnienia. :) Na polu namiotowym pojawiliśmy się przed 13, bowiem o tej porze grac mieli moi faworyci, czyli Tikal. No i zagrali bardzo ładnie, zaczęli łagodnymi utworami z najnowszej płyty, by po chwili przechodzić do tych bardziej tanecznych. Pięknie było przy "Gipsy" i "Chers Amis", ale gdy zagrali "Sweet Child" to popłynąłem daleko... Coś wspaniałego! I ten kulminacyjny moment w utworze, ta melodyjka... łzy szczęścia w oczach, ciało stawało się lekkie, tak jakby unosiło się nad dekoracjami. Oczywiście nie mogło zabraknąć wspaniałych kompozycji z debiutanckiego "Ritual Cycle", czyli ponowne usłyszenie na żywo "Equinox". Hmm, no właśnie - na żywo... Wprawdzie Vincent i Manuel grali na żywo, bardziej bym to nazwał ustawianiem, jako że utwory brzmiały tak jak na płytach, nic zmienionego, jedyne co musieli to wybrać i zgrać kawałki. A o to przecież w live actach nie chodzi. No chyba, że byłem w takim transie, że nawet nie zauważyłem tego jak majstrowali przy klawiszach i innych zabawkach. Faktem jednak jest, że było wspaniale!

Po Francuzach pobawiłem się pół godziny na Cosmic Tone i do obozu na zasłużony posiłek. O 19 ponowny powrót na maina, bowiem ze swoim live actem wystąpili panowie z objawienia tego roku - Optokoppler, dwaj niemieccy producenci, którzy serwują full ony zawierające w sobie wielką energię oraz bardzo wkręcające melodie. Panowie poza utworami z debiutanckiej płyty zagrali sporo nowych niepublikowanych kawałków, które jeszcze bardziej wbijały, a raczej unosiły w powietrzu. Naprawdę doskonała zabawa - kolejne wspaniałe chwile na tegorocznym Fullmoonie. Po Niemcach przyszła pora na izraelskie dźwięki, czyli kolejno Atomic Pulse i Pixel. Jakoś nie bardzo wsłuchiwałem się w ich produkcje, więc trudno mi cokolwiek powiedzieć po 15-20 minutach słuchania i tupania nogą. Wolałem przygotować się na wytęp o godzinie 23:30, kiedy to wystąpić miał Skazi - jak dla mnie wielka niewiadoma, bowiem na przestrzeni ostatniego roku niczym specjalnym się nie wyróżnił, a filmy z imprez z jego udziałem były nieraz tragiczne. No ale nie ma co gdybać tylko przekonać się na własne oczy i uszy jak to sobie Skazi poradzi.

No i zaczęło się... Mocny beat, do tego co jakiś czas soczyste gitarowe riffy. Większość stanowił nowy materiał, który za bardzo mi nie podchodził i niestety nie mogłem się wczuć w te mocne dźwięki, ale do czasu kiedy wreszcie zagrał swoje killery: "Xtc" oraz "Revolution"... Oj co wtedy się działo, po prostu miazga - tego mi było trzeba. Nie było to takie bezpłciowe odegranie, tylko każdy z tych utworów był zagrany po 4 minuty i bardzo dobrze zmiksowany. No i ta "żywa" gitara w "Xtc", rany... co wtedy się działo. Warto dla takich chwil być na FM, kiedy dostaje się porządną dawkę energii i lata się po całym festiwalu. Skazi nie osiadł na laurach i po chwili zagrał stworzony pod szyldem Chemical Mafia utwór "Psycho Killer", o rany, co to się wtedy działo... "Saiko killa, killa, killa!" - te słowa co chwilę powracały w naszych obozowych rozmowach. No ale nie może być zbyt pięknie, pod koniec Skazi zagrał "Out of Space" i niestety już tak przyjemnie nie było, wprawdzie "maszerowałem z dźwiękiem", jednak utwór jest tragiczny. To jest taki tragiczny remix, baaa oni zrobili z tego piosenkę, no ale cóż, zawsze znajdzie się jakaś "czarna owca" w stadzie. Podczas live Skaziego myślałem, że jeszcze raz wybuchnę z radości , bowiem z głośników wydobyły się dźwięki początku utworu "Animal", niestety nie było to na co czekałem. Podsumowując, Skazi wypadł bardzo dobrze, zagrał na żywo tak jak przystało na dobrego artystę, jego kawałki nie były zwykłym odegraniem albumowych wersji. Co chwileczkę się coś w nich zmieniało i nie wszystkie leciały całe, tylko były zgranie w jeden wielki mix. Jeszcze bardziej cieszy fakt, że Skazi nie zrobił z siebie pajaca w stylu Psychotic Micro, lub tak jak 48 godziny później jego koledzy z Voida. Zero szołmeństwa, po prostu klasa - co cieszy niezmiernie, bo ponownie odzyskałem w niego wiarę, szkoda tylko, że z muzyką już nie tak jak kiedyś...

18 LIPCA 2005 - PONIEDZIAŁEK

Po Skazim przyszła pora na bardziej szybsze i enegetyczniejsze dźwięki, również z Izraela, tyle że tym razem zagrał Azax Syndrom. Musze przyznać, że jest to jedno z moich największych rozczarowań muzycznych tegorocznego Fullmoona. Bardzo cieszyłem się z tego, że będzie mi dane usłyszeć/zobaczyć Azax Syndrom na żywo, jednak to co usłyszałem nie było niczym ciekawym. Wszystko na jedno kopyto. Wprawdzie dwa kawałki rozgrzały mnie do temperatury surówki w piecu hutniczym - mowa tu o "Nightmare" i "Shinjitzu" - ale to po prostu były pewniaki, które zawieść mnie nie mogły. W połowie live actu stwierdziłem ,że lepiej będzie jak sobie usiądę przed prześcieradłem, na którym wyświetlane były wizualizacje i będę podziwiał dokonania VJ'ów. Muszę wspomnieć, że w nocy oprócz muzycznych doznań mogliśmy także podziwiać dokonania VJ'ów, które nie raz podnosiły klimat jaki panował na mainie. Dzięki wizualizacjom występ Azax Syndrom nie był dla mnie aż tak tragiczny.

Po Izraelczykach przyszła pora na gościa zza wschodniej granicy, czyli live act Kindzadzy. Pierwszy dźwięk jak wydobył się z głośników przestraszył mnie do tego stopnia, że postanowiłem udać się do namiotu i w nim coś zjeść, by mieć siły na później. Chęć zrobienia Kindzadzy fotki szybko wygoniła mnie z namiotu i po zrobieniu trzech fotek zostałem przeniesiony do świata koszmaru. Tak, tak, to co Kindzadza ze mną zrobił jest nie do opisania. Te mroczne dźwięki, które we mnie wpływały, tak mną zakręciły, że myślałem ,że jestem na innym świecie, gdzie panuje mrok i żądza władzy. Władcą był Kindzadza, a my, ludzie zebrani na mainie, byliśmy jak zombie, które słuchają swego pana i operują swym ciałem tak jak on sobie tego zażyczy, a gdy jeszcze do tego wszystkiego wydobyły się kłęby dymy i czerwone światło oświetliło głowy bawiących się ludzi to już był szczyt tego wspaniałego koszmaru! Naprawdę to co zrobił Kindzadza ze mną jest czymś wspaniałym - nie zapomnę tego do końca życia. W głowie miałem różne dziwne wizje, czułem się jak niewolnik dźwięku, ale jednocześnie wszystko mogłem. W jednym zdaniu: Kindzadza - jak najbardziej polecam!

Po Kindzadzy aby ochłonąć i wrócić do świata żywych, udałem się na godzinę na chillout. Po godzinie 5 już uspokojony i rozluźniony udałem się do namiotu - to była noc pełna wrażeń. Czas szybko leci i już mieliśmy poniedziałek, a jak poniedziałek to dokładnie o 13 trzeba było zameldować się na mainie, gdzie live acta i seta miał zaprezentować Tristan. Niestety tutaj przytrafiła się pierwsza przykra niespodzianka, jak nam podano Tristanowi została skradziona torba w której miał paszport. No cóż , takie wypadki chodzą po ludziach, ale oczywiście organizatorzy zadbali by tą lukę zapełnić i od 13 zagrał live i DJ Bizzare Contact. Jeśli chodzi o "wypadki" z line upu, to na tegorocznym Fullmoonie mieliśmy trzy takie przykłady. Drugiej nocy w zamian za nieobecną Sungirl zagrał Ocelot, a w ostatnim dniu w zamian za Mr Peculiara, setem DJskim raczył nas Protoculture. Jak widać organizatorzy mieli również plany awaryjne, zresztą nie tylko na wypadek "wyskoczenia" kogoś z line upu, ale także w razie awarii sprzętu, bowiem we wtorek nastąpiła wymiana jednego z 8 skanerów światła. To się nazywa organizacja! Można by było olać 1 z 8, ale wówczas efekt nie byłby już taki sam. Wracając do Bizarre Contact, to były to takie sobie full ony, choć jak przez 10 minut byłem na mainie to akurat przygrywał bardzo fajnie. Mimo wszystko kuszenie Mausera na grilla było większe. Mięsko było smaczne, jednak ciągnęło mnie na maina, bo dochodziły mnie z niego bardzo ciekawe dźwięki i tak oto wreszcie dotarłem na ostatnie 20 minut live actu beligijskiego projektu Lani. Żałuje że tak sobie długo siestowałem, bowiem projekt Lani zaprezentował kawałek dobrej psychedelii. Gitara i klawisze to było to czym trójka Belgów mnie urzekła. Wspomniany sprzęt, poza standardowym jaki każdy z artystów miał do dyspozycji, Belgowie przywieźli swój który zajmował dość sporo miejsca na scenie. Widać było, że ich ta muzyka bawi no i ta energia jaką tworzyli była przelewana na nas.

O 17, gdy część Polaków zaczyna oglądać Telexpress, na Fullmoonie zagrał DJ Edoardo, założyciel włoskiej wytwórni Neurobiotic. Znów posypało się wiele wspaniałych progresywych dźwięków, a na niebie wreszcie zagościło tak oczekiwane słoneczko, nie było też wiatru. Skwar robił się coraz mocniejszy, kto miał szczęście mógł zostać schłodzony przez pana z małym podręcznym zraszaczem. Nagle z umieszczonych pomiędzy słupami rurek poleciała woda! Co to był za szok i jaka radość dla wszystkich zgromadzonych! Kolejne zaskoczenie od strony organizacyjnej. W życiu bym nie powiedział, że z tych rurek będzie leciała woda, bowiem wystawały z niej haczyki, które jak się okazały służyły do rozpryskiwania wody (a ja myślałem, że będą na nich wisiały jakieś dekoracje). Naprawdę coś wspaniałego. Słońce, muzyka, cudowni ludzie i wspólna zabawa pod prysznicem!

Pod koniec setu Edoardo zbliżył nas bardziej ku stronie różnych powykręcanych dźwięków, bowiem o 19 miało spełnić się moje kolejne marzenie, czyli Electric Universe na żywo! No i stało się. Electric Universe czyli Boris Blenn i Roland Weding rozpoczęli ostro, mianowicie od kulminacyjnego momentu w utworze "Gaijinrocker", no a później polecieli z nowym materiałem, który wykręcił mnie nieziemsko! Po prostu klasa sama w sobie, ale w końcu to Electric Universe. Takiej dawki wykręconych, poprzecinanych, pozawijanych dźwięków, które opanowały me ciało, nie słyszałem jeszcze podczas żadnego występu na Fullmoonie od momentu mojego pierwszej wizyty w 2003 roku. Do tego gitara, na której soczyste riffy zagrywał Roland, sprawiała, że byłem w niebie, a Boris by jeszcze z tego nieba nie wracać podkręcał klimat takimi klasykami jak "The Player" (co wtedy się działo), czy też na zakończenie "Meteor", który sprawił, że radość i uśmiech, tudzież łez szczęścia nie schodziły nam z twarzy. A gitara w kulminacyjnym momencie i to na żywo... rany... tego nie da się opisać - dobrze wiecie o jakim momencie mówię i sami wiecie co się z wami wówczas dzieje, ale przeżycie tego na żywo z "żywą" gitarą to jest dopiero coś wspaniałego.

Oczywiście po EU trzeba było ochłonąć i tym samym występy Psycrafta i Hydrophonic zostały poświęcone na ładowanie akumulatorów np. przy pomocy napoju River, który jakimś smakowym rarytasem nie był, ale dawał rade. Jednak oczywiście kiedyś trzeba się pozbierać i na pół godziny przed północą wybrałem się na występ Exaile. Zostałem mile zaskoczony, gdyż panowie Nir Sobol i Eyal Zur zagrali bardo dobrego i miodnego live acta. Nie było takich jazd jak u poprzedników z Chemical Crew, tylko dobre mocne utwory, również wzbogacone o gitarę. Nie zabrakło hiciorów w stylu "One of the Tribe", czy innych tanecznych kawałków z drugiego albumu. Ogólnie chłopaki bardzo mile mnie zaskoczyli i fajnie się przy nich bawiłem. Bardzo fajnym akcentem pobytu Exaile na Fullmoonie było to, że po zakończonym graniu przez nastopne dni bawili się razem z nami i wówczas można było zobaczyć jaki mały jest jeden z Izraelczyków. Kiedy Exaile zakończyli grać, z nieba zaczął padać deszcz. 20-minutowa ulewa była urozmaicona przez tą chwilę setem Sebastiana Rosta. Tym razem o efekty wizualne postarała się natura, bowiem co chwilę można było zobaczyć na niebie ogromne pioruny (coś wspaniałego). Uraczono mnie pięknym widokiem, gdy patrząc w kierunku pola namiotowego na całej długości nieba zabłysło kilka piorunów! Za każdym razem gdy pioruny oświetlały teren Fullmoona ludzie wydawali okrzyki radości - piękne przeżycie.

19 LIPCA 2005 - WTOREK

Wreszcie rozpoczął się live act Naked Tourist i tutaj troszkę rozczarowanie, bo jednak liczyłem na coś więcej. Było co prawda energetycznie, jednak jakoś nie trafiało to we mnie... No cóż, Electric Universe dał mi nieźle popalić. Lekko zmoczony po przejściowej ulewie udałem się przebrać do namiotu, by mieć jak najlepsze warunki odbioru i zabawy podczas występu Xenomorpha. Tak oto o 2:30 pojawił się w skórzanych spodniach, na nich czarna suknia, oczywiście koszula również w ciemnych kolorach. Choć wyglądem oczywiście nikogo nie przestraszył, a nad ranem wyglądał bardzo łagodnie, to jednak podczas swego live actu zaprezentował się jak demon który od czasu do czasu uśmiecha się szyderczo do swoich podwładnych. Naprawdę Xenomorph wprowadził całkiem odmienny klimat. Mroczne, wręcz gotyckie dźwięki rodem ze starych zamków opanowały polanę pod Karstadt. Nie było radosnych melodyjek i energetycznych kawałków, po prostu mrok w najczystszej postaci. Z polanki poznikały wszystkie elfy i skrzaty, pozostaliśmy tylko my, dzielni wojownicy, którzy chcieli przebyć tą podróż z naszym panem. Xenomorph sprezentował nam całkiem inną dawkę psychedelicznych dźwięków, dzięki którym mogliśmy się unieść wysoko. Jego gra na gitarze to nie były proste riffy, czy też krótkie melodyjki... To były długie opowieści, które dodawały utworom kolorytu. Ponownie, podobnie jak podczas występu Kindzadzy, wspaniałym efektem był dym oraz czerwone oświetlenie, wówczas ludzie w tańcu wyglądają tacy zahipnotyzowani! Po Xenomorphie zagrał Chromatone ze Stanów Zjednoczonych i jak na 4:30 rano to grał zbyt szybko, ale posłuchałem tego występu przez pół godziny i udałem się spać. Faktem jest, że takiej energii i takich ruchów jak Amerykanin to żaden z grających na Fullmoonie nie prezentował.

Obudziłem się przed 13 zanim się jednak wyczołgałem z namiotu było już przed 14 i od razu udałem się na maina by móc posłuchać jak zagra francuski duet Altom. Przez godzinę prezentowali bardzo ciekawe i taneczne kawałki, takie jak to w stylu Altoma przeważają. Na pewno mnie nie zawiedli, ale też niczego wielkiego od nich nie oczekiwałem. Udałem się jednak na chillout, bo tam grał M-Sphere, niestety gdy przyszedłem było po wszystkim. Po kilku minutach, przy secie MixMaster Morrisa, Mauser ponownie zaproponował grilla, a że jestem podatny na wpływy to oczywiście się na niego udałem. Pogoda na rozpałkę była idealna (wietrzna), co sprawiło, że kiełbaski były usmażone w mig. Zresztą jak to powiedział Bongo: pogoda jest idealna dla tych co robią grilla i mają latawce. :) Faktycznie, do odpoczynku nie była to wymarzona pogoda. Po posiłku, nie popełniając tego samego błędu co dzień wcześniej, udałem się na główną scenę, a tam pięknymi progresywnymi dźwiękami raczył nas wszystkich Soul Surfer. Muszę przyznać, że nie wiedziałem, że kilka z utworów, które znam z setów, są właśnie autorstwa Soul Surfer.

O 17 powiało wreszcie pięknością ze sceny bowiem to wystąpiła szwedzka DJ'ka Anneli, która zagrała energetyczne progressy, a jako że kobieta za playerami, to oczywiście panowie byli zachwyceni nie tylko muzyką jaką grała, ale i oczywiście urodą Szwedki. Technicznie oczywiście było bardzo dobrze, bardzo ciekawy był też dobór kawałków. Idealny jak na późne popołudnie. Jednak przed kolejną nocą trzeba było zaczerpnąć energii z naszych polskich serków oraz napoju River. A noc zapowiadała się bardzo ciekawie. Najpierw od 20 godzinny live act zaprezentowali Francuzi z Life Extension i były to full ony pełne energii i dynamiki - takie jakie najbardziej lubię. Wszystko co wydobywało się z głośników było dla mnie nowe, bowiem grupa ta była mi znana dotąd z trzech kawałków, w tym z rewelacyjnego "Judgement Day", który ukazał się na kompilacji "Colorado". Jak już wspomniałem występ Francuzów bardzo przypadł mi do gustu, jednak brakowało mi tego hitu o którym wspomniałem wyżej, a jak to mawia Bongo: hity są po to by je grać. Zresztą kilku z artystów na tegorocznym Fullmoonie nie "wyjęło z kejsów" swoich najbardziej znanych i zarazem dobrych kawałków, co oczywiście nie jest mankamentem, ale taki hicior potrafi nieźle namieszać.

O 21 przyszła kolej na Space Buddha, jednego z moich ulubionych full onowych artystów i nie zawiódł mnie. Zaprezentował całkiem nowy materiał, który ukaże się na najnowszej płycie. Materiał jest utrzymany w klimacie poprzedniej płyty "Storm Reaction", jednak utwory nie są do siebie podobne, tylko tak samo energetyczne. Zresztą live act Space Buddhy podobał mi się nie tylko ze względu na muzykę, ale także na sposób budowania klimatu. Rozpoczął łagodnie, by z utworu na utwór podkręcać atmosferę. Końcówka to już było totalne szaleństwo, ludzie odlatywali bardzo wysoko, ale nie ma się czemu dziwić jeśli Space Buddha serwował nam kawałki tak energetyzujące, że wszystkie Red Bulle przy tej muzyce wymiękały. ;) Po swym występie na żywo Space Buddha przeszedł do setu DJ'skiego. Ja udałem się na chwilę do namiotu, by zaczerpnąć "pasztetowej energii". Wróciwszy na mainfloor, zabawa trwałą w najlepsze, a Space Buddha udowodnił mi po raz kolejny swoją klasę. Końcówka setu to, podobnie jak podczas grania na żywo, również utwory o wielkiej mocy energetycznej. Tam po prostu trzeba było być!

20 LIPCA 2005 - ŚRODA

Północ. Wraz z nią pojawili się panowie z Voida, ekipy, której kawałek "Masterblaster" na ubiegłorocznym Fullmoonie był katowany wielokrotnie. Oczywiście nie zabrakło go też podczas grana na żywo. Niestety nie pomogło to grupie Void. Uzyskała ona dla mnie miano największej porażki wszystkich Fullmoonów razem wziętych. Takiej izraelskiej dyskoteki nie słyszałem nigdy. Byle jaki beat, jeszcze bardziej tandetne melodyjki, bo o tekstach nie wspomnę! Kiedy jeden z członków Voida chwycił mikrofon i zaczął się do niego drzeć to już była maksymalna porażka, ale ostateczny cios miał dopiero nadejść. Po jakimś dziwnym remixie "Accelera" Skaziego i zagraniu "Psycho Killer" nadszedł koniec występu, a na dobicie zagrali remix (kurna, tego nie można nazwać nawet remixem)... zagrali piosenkę, która była zapożyczona od grupy Queen. Chodzi mi tutaj o "Show Must Go On", tytuł oczywiście jak najbardziej na miejscu. Na zakończenie występu był wręcz bardzo wkręcający, ale to co usłyszałem... ten jęczący wokal rodem z gejowskiej dyskoteki (bez urazy dla wszystkich ludzi o odmiennej orientacji seksualnej)... Tak, tak, panie i panowie, jeśli ktoś słucha Voida i uważa, że słucha psytrance, to znaczy że Polska ma jedną z najprężniej działających scen na świecie, co tydzień w wielu miastach i wsiach odbywają się dyskoteki i potańcówki, na których takie melodyjki, wokale i jazdy są uwielbiane. Jednym słowem tragedia. Void to jedyni artyści, którym nie klaskałem po ukończonym występie.

Po zagranym / zaśpiewanym "Show Must Go On" na scenie pojawiło się Parasense. Z tego występu byłem bardzo zadowolony. Energetyczna dawka mrocznych dźwięków bez schematu w stylu dub dub dub, wyciszenie i nagły przyrost prędkości, a po chwili wybuch i dub, trrr, dub, dub, trrr. Na szczęście Parasnese to nie te klimaty, całkiem inna budowa utworu sprawiała, że wpadało się faktycznie w trans i nie zostawało się z niego wybitym. Zresztą nowy materiał Parasense bardzo mi się spodobał w odróżnieniu od poprzedniej płyty. Po Parasense przyszła kolej na kolejnego Rosjanina, osoby która nie pojawiła się ostatnio na imprezie w Sopocie, mowa tutaj oczywiści o DJ'u Dimitrim. Dimitri robi wrażenie, chłop jak dąb - wysoki, z brzuszkiem. Od razu dowalił mocnym mrokiem, ale tego już nie wytrzymałem i udałem się na odpoczynek na chillout... Tam odbywał się właśnie set DJ'ki Ma-Faiza & Miko, przy czym Miko przygrywał rewelacyjnie do granej muzyki na skrzypcach. Coś pięknego! Zero jazdujących dźwięków, tylko soczysty trans w czystej postaci, wzbogacony o rewelacyjne dźwięki na skrzypcach. Pięknie się bawiłem w cieplutkim chilloucie. Po zakończeniu i gromie oklasków przyszła kolej na delikatne bezbitowe dźwięki, które miały ukoić nas po tej nocy. Znalazłszy sobie odpowiednie miejsce rozłożyłem się na ziemi i oddaliłem ku światu marzeń.

Tak sobie spędziłem ponad 2 godziny i stwierdziłem, że pora udać się na spoczynek do namiotu, jednak chciałem jeszcze zahaczyć o maina, by zobaczyć jak radzi sobie młodziutki Broken Toy. No i "zahaczyłem"... na 3 godziny. ;) Trafilem akurat na moment kiedy ten Afrykańczyk grał "Break Down Baby", a że kawałek ten ma w sobie wiele energii to poddałem się jej i odleciałem już do końca występu Broken Toy. Już miałem udać się do namiotu o 6, gdy zaczął grać DJ Shane Gobi i od razu zaczął tak jak uwielbiam rano... Silicon Sound, Protoculture... po prostu to nie mogłem sobie tego podarować i bawiłem się dalej. Tak oto doleciałem do godziny 8! I jak tu nie kochać tej muzyki, jeśli potrafi mną zawładnąć i dodać mi energii gdy jestem już zmęczony? Oh yeeee...

Ta nocka dała mi znać o sobie i w środę do popołudnia byłem ledwo żywy. Na szczęście jakoś się pozbierałem, choć pogoda nie była najlepsza. Kiedy chciałem udać się na występ Wrecked Machines rozpętała się ulewa z bardzo mocnym wiatrem. Gdy widziałem co wiatr wyprawiał z moim namiotem to wolałem w nim siedzieć, niż później szukać go po terenie całego pola namiotowego. Zresztą wiele konstrukcji uległo przez wiatr zniszczeniu, ale nie ma się co dziwić... Wiatr był bardzo silny. Byłem bardzo ciekawy jak tą nawałnice wytrzymały dekoracje na głównej scenie, ale na szczęście były tak dobrze zamocowane, że zbyt mocno nie ucierpiały, w niektórych tylko troszkę zostały uszkodzone konstrukcje. Pogoda tego dnia była pod psem, część ludzi zaczęła już pomalutku opuszczać teren festiwalu, jednak znaczna część była nadal nastawiona na ostatnie 18 godzin zabawy.

Jak już wspomniałem o ludziach to może napiszę coś więcej. Podobnie jak poprzednimi laty na Fullmoona zjechali się ludzie niemalże z całego świata, a na pewno już ze wszystkich kontynentów. Można było zobaczyć Brazylijczyków, Peruwiańczyków, Australijczyków, mieszkańców Indii, Afryki... Naprawdę wszystkie kolory skóry mieszały się podczas tego Psychedeliczego Święta. Oczywiście były także urocze Japoneczki, jednak to już nie były te same co rok temu - a były rok temu takie trzy... Fiu fiu, aż miło sobie wspomnieć. Oczywiście jako mężczyzna mogłem nacieszyć oczy wieloma pięknymi kobietami, które wspaniale się bawiły, a jeszcze wspanialej uśmiechały. Piękne wspomnienie... do pełni szczęścia brakowało mi tylko mojej ukochanej która przebywała na wakacjach. Oczywiście wiadomo, że ludzie z różnych stron świata dodawali Fullmoonowi wspaniałego klimatu, ale nie można zapomnieć o tym, że pojawili się także miejscowi, którzy naprawdę zachowywali się w porządku, nie chcieli się pokazać, przybyli tylko po to by popatrzeć i pobawić się razem z nami. Miło było także zobaczyć starsze małżeństwa, wręcz babcie i dziadków, którzy przechadzali się przy kramikach i zaglądali jak bawimy się na głównej scenie. Pojawiał się u nich uśmiech na twarzy, nie raz mogłem dostrzec jak takiemu "dziadkowi z Putlitz" ;) poruszała się noga - bardzo miły widok. Z miejscowymi czułem się lepiej niż rok temu, kiedy to pojawili się ostatniej nocy i było ich wszędzie pełno, tym razem pełna kultura, co bardzo mnie zaskoczyło - oczywiście pozytywnie. Oby tak dalej.

Tak sobie przechodziłem tą środę , by wreszcie o 20:30 udać się na występ Sirius Isness z dalekiego Meksyku. No i pokazali klasę, prezentując utwory ze swoich dwóch płyt oraz nowe produkcje. Panował wspaniały klimat, a ogromna dawka energii rozgrzewała nasze ciała, bowiem temperatura zbyt wysoka nie była. Nie mogę oczywiście nie wspomnieć o pięknej połowie duetu Sirius Isness. Wspaniała dziewczyna, w dodatku pięknie bawiła się na scenie, płynęła razem z nami. Kolejny występ zaliczony do bardzo udanych. O 22 przyszła pora na kolejną wielką postać sceny psytrance, mowa oczywiście o Talamasce. DJ Lestat zaprezentował nam bardzo dobry występ. Już na początku rozpoczął z numerem "Action", by po chwili przechodzić do pozostałych kawałków z ostatniej płyty "Made In Trance". Końcówka to już nowe produkcje, pełne niesamowitych dźwięków, które zapowiadają, że planowana na koniec roku płyta będzie bardzo ciekawa. Nie zabrakło także gitary w "Aries", utworze który poruszył wszystkimi podczas zabawy. Sam Talamasca poza graniem świetnie się z nami bawił, przesyłając nam swoją energię, którą my przerabialiśmy na radosny taniec. Pięknie... no ale jest jeden minus. Jaki? Talamasca live act. to było wkładanie CD do playerów... niestety, ale taka jest prawda. Kawałki nie były wcale zmieniane, były tylko puszczane, a że sprawiły nam tyle radości i zabawy to chyba już mniej się liczy z czego grał. Jak dla mnie mógł to grać nawet z kaset. Ważne że zagrał pięknie... 23:30 i pora na Chrissa który jest jednym z organizatorów Fullmoona. Zagrał tak jak co roku, czyli większość znanych kawałków full onowych i dark transowych. "Hiciorów" było również wiele.

21 LIPCA 2005 - CZWARTEK

Troszeczkę sobie odpocząłem, w międzyczasie zaczął ponownie padać deszcz, który co chwilę opóźniał moje wyjście z namiotu. Wreszcie udało się i o 1:30 pojawiłem się pod sceną. Wówczas swego seta rozpoczynał Skazi i niestety w odróżnieniu od występu na żywo set był po prostu nudny. Wszystkie utwory były made by Chemical Crew, co sprawiało że jak dla mnie było nudno. Non stop to samo. Faktem jest, że "Psycho Killer" znów mną ruszył i "Revolution" zrobiło to samo, jednak set był słaby. Ludzi bawiło się przy tym wielu, ale ja jakoś nie potrafiłem się wczuć w tą muzykę... Chyba zbyt wiele Chemical Crew jak na jeden festiwal. Ogólnie set bez większych emocji dla mnie. Oczywiście całe Chemical Crew podczas setu Skaziego było obecne na scenie. Po Skazim rozpoczął zarzynać Nexus, więc pora ostatni raz podczas tegorocznego Fullmoona udać się na chillout i tam przeczekać do live actu Protoculture. Na chilloucie było sporo osób, ale nie ma się co dziwić, skoro na zewnątrz była niska temperatura, a pod namiotem cieplutko i wygodnie. O 5 nad ranem rozpoczęły wspaniałe dźwięki Protoculture. Zaprezentowany został materiał, który znajdzie się na najnowszej płycie Afrykańczyka. Oczywiście nie zabrakło także kilku wspaniałych porannych kawałków z debiutanckiego "Refractions". Gdy pod koniec usłyszeliśmy remix utworu "Hey Boy, Hey Girl" The Chemical Brothers, wszyscy momentalnie się ożywili.

O 6:30 nastąpiła zmiana grających, tym razem już oficjalnie jako DJ zagrał Talamasca, który 90% setu zapełnił swymi utworami w dodatku nie zgrywanymi tylko puszczanymi, co też mnie lekko zdziwiło, ale jako że puszczane kawałki były cudowne ten fakt schodził na dalszy plan. Jednocześnie ze zmianą grających nastąpiła zmiana pogody. Godzina 6:30 w czwartek 21 lipca stała się godziną od której zaczął padać deszcz i nie wiadomo kiedy zakończyły się opady, bowiem my opuszczając o 15 teren festa zwijaliśmy namioty w deszczu. Miałem 3 koszulki i bluzę i w tym deszczu po 90 minutach zabawy wszystko było mokre, ale nie można było się poddać, ta muzyką nie pozwalała mi opuścić mainfloora który stał się jedną wielką kałużą pełną błota. Zresztą było nas tam chyba z 60 osób, dla których deszcz nie był straszny, a muzyka dodawała nam energii, która ocieplała nasze zmoczone ciała. Tego widoku nie zapomnę do końca życia, gdy w deszczu, błocie i wietrze grupa ludzi była zgromadzona w jednym miejscu i oddawała się wypełnionemu uśmiechem mistycznemu tańcu. Czyż dla takich chwil nie warto żyć?! O 8 cały mokry udałem się do namiotu, gdyż za 7 godzin mieliśmy wracać! Jakież było me zdziwienie, gdy okazało się, że do namiotu jakimś cudem dostaje się woda. Okazało się, że pozostawione w namiocie ciuchy na podróż namokły. Siedziałem przez 7 godzin prawie nagi w namiocie, co jakiś czas wylewając z niego wodę... Jednym słowem total psychedelic. Wspomnę jeszcze tylko, że od 8 do 10 zagrał seta Protoculture, ponieważ Mr Peculiar nie dojechał. Wówczas i tak już nie miałem głowy do tego kto gra... Trzeba było ratować dobytek. W tym deszczu ludzie szybko zwijali swoje rzeczy i uciekali z pola namiotowego, a my liczyliśmy na to, że wreszcie przestanie padać, jednak nic bardziej mylnego. Deszcz i wiatr tego dnia byli naszymi najlepszymi kompanami, którzy postanowili zabalować naszym kosztem. W końcu podjęliśmy męską decyzję, że uciekamy. Wyszedłem z namiotu i zobaczyłem coś co mną wstrząsnęło. Drogi między sektorami na polu namiotowym stały się jednym wielkim bagnem, w którym grzęzły samochody, a przejście w normalnym obuwiu graniczyło z cudem. W tym deszczu i wietrze zbieraliśmy namioty, jednak wiele osób nie miało już tej siły by walczyć o namioty i na tym podmokłym, błotnistym polu pozostawiali namioty, grille i inny osprzęt campingowy. Ja zapomniałem śledzi... Cóż, bywa i tak . Nigdy nie zapomnę tego powrotu. Później ponad godzina na nogach z obciążeniem. Rany, miało się wszystkiego dość... na szczęście wytrwaliśmy i nagrodą było to, że zdążyliśmy na pociąg o 17:04. W pociągu ciuchy bardzo mokre zmienialiśmy na mokre. Tego co tam się działo to chyba nikt z nas nie zapomni do końca życia. Powrót do domu to już tylko rozmowy i ciągle ta sama pogoda za oknami: deszcz i wiatr. Ja jeszcze w pociągu (ale to już w Polsce) przeżyłem lekki wstrząs, gdy godzinę przed Wrocławiem do wagonu wsiadło 3 facetów i jeden zablokował korytarz, a drugi świecił mi lampką do przedziału. Chwila grozy, jednak poszli sobie, bo co by to było gdyby weszli to... Z kolei Alien który miał nam gwarantować gazową ochronę spał sobie w najlepsze, choć wspominał ,że jak tylko się drzwi otworzą to on od razu się budzi. W nocy kilka razy trzasnąłem drzwiami, a on się nawet nie ruszył. :)

I tak to oto zakończyła się moja tegoroczna wyprawa na Fullmoona. Jak dokładnie było to wiedzą tylko ci, którzy na tym festiwalu byli, zaś całej reszcie, moi drodzy pozostają nasze relacje i zdjęcia które przygotowaliśmy, chociaż tego wszystkiego nie da opisać się słowami. To trzeba przeżyć. Kolejny raz Fullmoona zarówno pod względem klimatu, muzyki, ludzi, dekoracji uważam za bardo dobra imprezę. Osobiście cieszy mnie, że poza Wrecked Machines wszystkie pozycje z mojego prywatnego line upu zostały zaliczone, a poza tymi "obowiązkowymi" zaliczyłem wiele innych, podczas których bardzo dobrze się bawiłem. Czegoż więcej chcieć? Wprawdzie pogoda w tym roku nas nie rozpieszczała (troszkę słońca, wiatr, deszcz), to jednak cieszyć się możemy tylko z tego, że te drastyczne opady nastąpiły w ostatnich 4 godzinach festiwalu, a nie np. w jego środku. Bo co by się wówczas działo to jest mi to sobie trudno wyobrazić! A tak poza muzyczno-towarzyskimi aspektami , dochodzą wspomnienia z deszczowego powrotu, no ale nie ma to jak "Deszczowa Piosenka"...

Styropian