Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

16.08.2006 - ozora festival 2006 (Templar)


Miejsce: Ozora, Węgry
Data: 16-20.08.2006

Odpowiedzi na pytanie co jest takiego przyciągającego w Ozorze jest wiele. Zainteresowałem się tematem tego festiwalu rok temu dzięki osobom, które były na poprzedniej edycji Ozora Festival i wypowiadały się pochlebnie na temat tego wydarzenia. Dodatkowo zachęcał skład grających, jak i miejsce - na Węgrzech jeszcze nie byłem. W line-upie festiwalu nie było nazw, przy których odbezpiecza mi się rewolwer, wręcz przeciwnie, większość składu stanowiły smakowite kąski, wobec których nie można przejść obojętnie, no chyba że ktoś odznacza się wyjątkowym brakiem gustu muzycznego.

Po ogarnięciu całej ekipy (Gosia, Monika, Mauser, Wyrzyk i ja) oraz bagaży (pakowanie do samochodu metodą Tetris - kto zna tą grę, będzie wiedział w czym rzecz) wyruszyliśmy koło 21 z Gdańska... Podróż nocą nastręczyła jednak pewne trudności, zwłaszcza, że co rusz męczyliśmy się na tej samej trasie z tabunami tirów. Co to jednak dla nas... :)

16 SIERPNIA 2006 - ŚRODA - Are you real?

Mijały kolejne godziny, a my mijaliśmy granice kolejnych państw. Koło południa byliśmy już na Węgrzech, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek w przydrożnej knajpce. Tam zjedliśmy całkiem przyzwoity śniadanio-obiad. Naleśniki z dżemem truskawkowym i pierś z kurczaka maczana w dżemie z papryki (tak nazwaliśmy ostrą węgierską przyprawę) okazały się być w moim przypadku strzałem w dziesiątkę. Szybko ruszyliśmy w dalszą drogę, docierając w końcu do miejscowości Ozora. W pewnym momencie zaczęliśmy błądzić, zastanawiając się, gdzie jest teren festiwalu, gdyż nie spotkaliśmy się z żadnymi oznakowaniami. Stanęliśmy, kontaktując się w międzyczasie z Bongo... i nawet nie zauważyliśmy kilkunastu wysokich postaci z materiału i bramy z napisem "Welcome To Paradise", które były tuż przed nami. Jesteśmy w domu... a raczej (jak miało się wkrótce okazać) w raju...

Po załatwieniu oczywistych formalności na bramce, zajechaliśmy na teren festiwalu, który zlokalizowano jakiś kilometr dalej. Z miejsca powalił nas ogrom terenu, jak i jego naturalne piękno. Już po pierwszym spojrzeniu można było orzec, że ta miejscówka była wręcz idealna. Wcześniejsza lektura zdjęć i filmu z poprzedniego roku to jeszcze nie było to... Dopiero konfrontacja z rzeczywistością powodowała pełen szczękopad. Na wzgórzu spotkaliśmy Bongo i wkrótce mogliśmy się rozbijać. Po rozstawieniu namiotów i zainstalowaniu się w nich wraz z bagażami swoją uwagę skierowałem ku prysznicom. Wszak czysty człowiek to zadowolony człowiek. Kabin prysznicowych (notabene wykonanych z siana) na terenie festiwalu było sporo, do dyspozycji były kabiny pojedyncze, jak i prysznice zbiorowe, więc zarówno wstydliwi, jak i ci bardziej odważni mieli wybór gdzie chcą się wykąpać. Odświeżony chłodną wodą mogłem działać dalej. Szybko dołączyły do nas kolejne grupy rodaków (Trójmiasto, Warszawa), zaś ja wybrałem się na zwiedzanie terenu. Przyznam, że na samym początku ciężko było ogarnąć wszystko, co zastałem na terenie festiwalu. Na chilloucie wciąż trwały przygotowania, dokoła wyrastały jak grzyby po deszczu nie tylko kolejne namioty, ale także kramiki z ciuchami, jedzeniem, ozdobami i płytami. Zawiodły mnie te ostatnie, gdyż, pomijając niektóre ceny płyt, nie znalazłem tam nic co by mnie interesowało, a jeśli już znalazłem jakieś ciekawe pozycje, to szybko dochodziłem do wniosku, że lepiej będzie zakupić je przez Internet. Co jak co, ale sklepik Trance-Shop na Fullmoonach był i jest bezkonkurencyjny, jeśli chodzi o kupowanie płyt na festiwalach. Chillout i sklepiki to jednak nie wszystko, ciało i ducha cieszyły również place zabaw, z kultowymi już karuzelami, które znalazły licznych amatorów, między innymi Styropiana, który nie wyobrażał sobie dnia bez tej rozrywki. Racząc oczy różnymi elementami festiwalu, dotarłem w końcu do sedna sprawy. Scena główna prezentowała się okazale, ale ponieważ było jeszcze jasno, a teren był chwilowo "off-line", najlepsze było jeszcze przed nami. Do pierwszego setu djskiego pozostało kilka godzin... Czas spędzony na rozmowach, posiłkach i zabawach zleciał wyjątkowo szybko. Tak oto po godzinie 22 z głównej sceny doszły nas pierwsze dźwięki, a scena zaczęła się mienić całą gamą kolorów, podobnie zresztą jak kryształy z materiału, które zlokalizowane na wzgórzu nad sceną świeciły nam całą noc (jako zagorzały fan gier Blizzarda miałem oczywiste skojarzenie z minerałami z gry StarCraft :)). Scenę przyozdobiono dość nietypowo, ponieważ zamiast "standartowych" płócien z malowidłami w barwach UV postawiono na dekoracje rodem z jakiegoś bajkowego lasu, w którym spokojnie mogłyby mieszkać elfy. Nad głową zaś wisiały liczne gwiazdki i motyle, które przypominały mi o profilu dekoracyjnymi ekipy słynnej Tribe Of Frog. Jeśli dodać do tego naturalne dekoracje w postaci czarnej płachty nieba z wyjątkowo dużą ilością gwiazd... brak słów. Do sceny zaczęły ściągać tłumy ludzi. Zapewne niektórzy kojarzą sceny rodem z serialu "Z Archiwum X" czy filmu "Bliskie Spotkania Trzeciego Stopnia", gdzie masy ludzi kroczą ku światłu. Tu było identycznie... Inicjujący festiwalową zabawę Danger zaczął od chilloutów, by z czasem przejść płynnie w bardziej bitowe rytmy. Muszę pochwalić nagłośnienie, było chyba najlepsze z jakim zetknąłem się na tego typu festiwalach. Organizatorzy zadbali o czyste brzmienie nie zmącone żadnymi "zanieczyszczeniami". Na scenie zabawiłem jakieś pół godziny, po czym wróciłem przespać się do obozu. Wszak najlepsze jeszcze przede mną...

17 SIERPNIA 2006 - CZWARTEK - Got szmeges?

Noc należała do nieznanych mi DJów oraz jednego z czołówych reprezentantów ciemnej strony mocy, Kindzadzy. Mnie jednak jego muzyka ani ziębi ani grzeje, poza tym nie przepadam za nocną zabawą, więc rozsądnym wydało mi się spędzić czas w krainie Morfeusza. Obudziłem się wraz z alarmem w telefonie równo o godzinie 6. Na zewnątrz świtało, wszędzie było wilgotno od porannej rosy. Na głównej scenie w najlepsze pogrywali full-ony panowie z Alternative Control. Nie było to moim zdaniem nic wyjątkowego, jednak miało swoje momenty i miło było tego posłuchać.

Czwartek zapisał się jako ciekawy z kilku powodów. Przede wszystkim był to dzień, w którym powstało słówko szmeges. Jest to słowo oparte o specyficzną mowę węgierską, a jego wyjątkowość polega na tym, że oznacza... wszystko. Od tej pory towarzyszyło nam we wszystkich jego postaciach przez resztę festiwalu i weszło do naszych prywatnych słowników. ;) 17 sierpnia był również gratką dla fanów progresywnych brzmień, bowiem na głównej scenie zagrali Emok i Phony Orphants, znane osobistości ze stajni Iboga Records. Na chilloucie z kolei urzekł nas duet Soul Surfer, który zafundował licznym słuchaczom (zarówno biernym, jak i czynnym) pyszny koktajl downtempowej muzyki i transowego przytupu. Wieczorem z kolei akcję na głównej scenie zainicjował Chromosome, serwując zdecydowany, taneczny psytrans.

18 SIERPNIA 2006 - PIĄTEK - Ege szege

Noc ponownie przespałem, z zamiarem obudzenia się dopiero na set Edoardo, by potem zakosztować live actu Silicon Sound. Ostatecznie wstałem dopiero na to drugie i wraz z Mauserem i Bubblegumem podreptaliśmy leniwie na maina, gdzie prócz pierwszych, acz zdecydowanych promieni słonecznych powitała nas muzyka z górnej półki. Zaczęło się wyjątkowo płynąco utworem "Passengers" zmontowanym na spółkę z Jaią, później Francuz spuścił z łańcucha fantastyczny "Departure" ze składanki "Sonica", by dalej uchylić rąbka tajemnicy swojego nowego albumu. Pierwsza część występu to bardziej "typowe" brzmienia Johanessa, druga z kolei zawierała materiał zahaczający nieco o klimaty elektro, przypominający to co zaserwował chociażby projekt Ticon na ostatniej płycie. Nie ma co ukrywać, że dało się zauważyć znaczne odstępstwa od tego, co Francuz zaserwował chociażby na debiutanckiej płycie. Myślę, że kolejny album Silicon Sound będzie czymś naprawdę konkretnym. Po "silikonowym" tłum powiódł DJ z Turbo Trance Records, L'Elf. W międzyczasie wraz z Mauserem zalegliśmy na trawie pod jednym ze spadochronowych grzybków. Nie spodziewałem się tak dobrego seta, wszystko płynęło aż miło, zaś sam DJ zwieńczył swoją grę starym ale jarym utworem "X-Dream - The Second Room", który, sądząc po okrzykach dobiegających ze sceny, zaskoczył nie tylko mnie. Bardzo sympatyczny akcent. Nakarmieni muzycznie postanowiliśmy wrzucić też coś właściwego na ząb i już mieliśmy kierować się w stronę obozu, gdy przybiegł Hubert i oznajmił, że na scenie dokazuje Atmos. Przeczyło to co prawda, ale rzeczywiście dało się słyszeć te przestrzenne dźwięki, typowe dla pana Balickiego. Jakoś niespecjalnie przepadam za jego twórczością, pomijając kilka klasyków w stylu "Klein Aber Doctor" czy "The Only Process", ale tym razem muzyką Atmosa zrobiła na mnie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Zostaliśmy jeszcze pół godzinki, po czym wróciliśmy pod namioty, alarmując o zmianie z Atmosem resztę.

Po szybkim śniadanku w postaci chleba z dżemem postanowiliśmy uzupełnić zapasy i pojechaliśmy w kilka osób na miasto. Tam zaopatrzyliśmy się w pobliskim sklepie, wracając w samo południe na live act Andromedy. Muzyka bardzo przypadła mi do gustu, z pamiętnych utworów pojawiły się między innymi remix "Tikal - Sunrise Middle East" oraz pozycje z kompilacji "Chromosome Presents: Tranceformers", z numerem "Anders Nillson - Oxygene" (nazwa mówi sama za siebie) na czele. Ogólnie był to pompujący progressive z dobrym drivem. Dalszy ciąg dnia upłynął na występie Aes Dany na chilloucie i życiu obozowym.

19 SIERPNIA 2006 - SOBOTA - Ucta

W nocy ciekawą pozycję stanowił Hux Flux, jednak ja wstałem dopiero na Space Cata. Poza jego debiutancką płytą i paroma numerami spoza jakoś nigdy nie szalałem za jego muzyką, jednak uznałem, że warto się na niego przejść. Tak jak można się było tego spodziewać zagrał fullonowo, momentami było w tym trochę jazdy, ale ogólnie wyniosłem z tego występu pozytywne wrażenia. Po Izraelczyku zagrała pani Gaby, która uraczyła nas bardzo pysznym setem. Trzeba przyznać, że była to uczta i dla ucha i dla oka, ponieważ jest to urodziwa niewiasta, a i gust muzyczny ma dobry. Pod koniec jej seta udaliśmy się z Mauserem na szybki posiłek, zapijając w drodze koktajlem z jednego ze stoisk. Najedzeni wróciliśmy na live act kolejnego weterana sceny, Deedraha. To było coś! Live był żywy, energetyczny, idealny do pory dnia. Nawet się nie obejrzeliśmy, jak to szybko zleciało. Oczywiście obowiązkową pozycją była nowa wersja utworu "Reload", który jest swoją drogą utworem historycznym, bowiem między innymi od niego wzięło swoje początki zjawisko fullonu. Sumując, jedna z lepszych pozycji na tym festiwalu. Brawo panie Holyszewski!

Po wyczerpującym występie Francuza ulokowaliśmy się liczną grupką w przybytku o nazwie Blue Point, gdzie każdy mógł za darmo zregenerować siły i zaspokoić pragnienie dzięki darmowej wodzie z wapnem, lub pastylkami z glukozą. Poza tym był to idealne miejsce na odpoczynek, a sprzyjały temu wygodne siedliska oraz bliskość sceny głównej. W oparach błogiego lenistwa raczyliśmy się na przemian wodą i bardzo dobrym setem Tsubiego. O 13:30 na scenie pojawił się wyczekiwany przeze mnie Tristan Cooke, które występ ominął mnie już dwukrotnie: raz na Fullmoon Festival 2005, gdzie z pewnych przyczyn zamieniono go na Bizarre Contact, drugi zaś podczas marcowej imprezy Twisted Records w Londynie, kiedy musieliśmy pędzić zaraz po występie Hallucinogena na samolot. Do trzech razy sztuka... Tristan to artysta, którego twórczość kiedyś niespecjalnie mi podchodziła, a jego albumy wydawały mi się zbyt suche. Z czasem jednak polubiłem jego utwory, zwłaszcza te, które pochodziły z różnych kompilacji, głównie z okresu po jego drugiej płycie. Tak jak się mogłem tego spodziewać po członku mojej top-wytwórni, występ Tristana był nabity przepyszną psychodelią niczym dobra kasza skwarkami, co tylko zaostrzyło mój apetyt związany z nadchodzącym albumem "Chemisphere". Genialna muzyka w całej jej rozpiętości. Tam po prostu trzeba było być, w tym miejscu, o tej porze... Sam mr Cooke bawił się przednio razem z tłumem, a aplauz jaki dostał muzyk był bodaj najdłuższym, jaki zarejestrowałem podczas całego festiwalu, co zresztą wcale mnie nie dziwi. Jako pewnego rodzaju bis Tristan wrzucił z płyty utwór "Shanti - Spirithorse (Sub6 Remix)", jakże chętnie katowany przez nas na samochodowym soundsystemie w drodze na tegoroczne festiwale. Satysfakcja gwarantowana... Wracając do samego występu, jeśli o mnie chodzi, Tristan to mój osobisty faworyt tego festiwalu. Dwa kciuki w górę i erekcja.

Pod wieczór zgromadziliśmy się o wyznaczonej porze koło jednej z karuzel celem pamiątkowego zdjęcia grupowego. Po obowiązkowej sesji zdjęciowej zalegliśmy w obozie, wyczekując jednych z najciekawszych i najintensywniejszych momentów całego festiwalu, bowiem tej nocy mieli zagrać Absolum, Cosmosis i Man With No Name, przeplatani setami DJów. Niestety w granicach godziny 21 zaczęło padać, przez co obawialiśmy się, że ta noc nie będzie prezentować się już tak okazale, jednak deszcz szybko ustąpił, a my mogliśmy zacierać ręce. Zajmując dogodną pozycję w Blue Point wyczekiwałem pierwszego live actu. O 22 na scenie pojawił się Absolum. Naczelny 3D Vision od samego początku nie zdejmował nogi z gazu, zrzucając na okolicę masywne tracki pokroju tych, które zaprezentował na płycie "Inside The Sphere". Te ściany dźwięku po prostu powalały na łopatki. Krótko mówiąc: dobrze przyprawiona, ostra muzyka!

20 SIERPNIA 2006 - NIEDZIELA - Pearl Jam - Why Go Home

Jak już wspomniałem wcześniej, popisy artystów krzyżowały się z setami, jednak te nie robiły na mnie większego wrażenia, zaś set następujący zaraz po Absolumie wręcz mnie usypiał. Na szczęście czas zleciał jak z bicza strzelił i mogliśmy rozkoszować się muzyką kolejnego geniusza, Cosmosisa. Zaczęło się dość niepozornie od znanych mi już z ostatniej płyty muzyka utworów "Stormy Monday" i "Re-Order", jednak to co nastąpiło potem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pomijając ociekające od kwasów i energii nowe produkcje (których naliczyłem dziewięć - nowa płyta powali!), będące kwintesencją jego brzmień prezentowanych przez tyle lat, Bill świetnie komunikował się z publicznością, w rezultacie czego otrzymaliśmy idealne sprzężenie zwrotne między publicznością a muzykiem. Efekt był znakomity, a Brytyjczycy ponownie pokazali, kto tu tak naprawdę rządzi. Mało tego, Cosmosis sam podskakiwał i tańcował w takt swojej muzyki, a kilkakrotnie poniosło go nawet na deki, gdzie dalej zaskakiwał wygibasami i kocimi ruchami. Coś niesamowitego! Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy i tak oto po gromkich okrzykach i oklaskach dla Williama scenę przejął jeden z DJów, który niestety nie nadawał już na tych samych falach.

Z wolna zaczęło się przejaśniać. Po nieco przymulającym mnie secie DJa na scenie pojawił się Martin Freeland, znany bardziej jako Man With No Name. Jego zasługi można by wymieniać długo, wiele osób zaczynało swoją przygodę z transem właśnie od jego produkcji, ale najważniejszy w tym wszystkim jest fakt, że nadal tworzy dobrą muzykę. Live act rozpoczął się od kilku nowych produkcji, by później przerodzić się w strzał z przeszłości, którego jądro stanowiły historyczny klasyk "Teleport" (wersja "Stripped" z 2000 roku) i oldskulowy monster "Possessed". Nie muszę chyba wspominać co działo się podczas pierwszego z nich... coś pięknego... Końcówkę występu stanowiły utwory z jego ostatniej płyty zatytułowanej "Interstate Highway". Martin miał cały czas świetny kontakt z publiką i sam żywiołowo bawił się przy własnej muzyce. Kolejny fantastyczny występ, który utwierdzał mnie w przekonaniu, że warto było wytrzymać całą noc, aby doznać niezapomnianych wrażeń.

Po upojnej nocy wróciliśmy do obozu, gdzie każdy w mig starał się zasnąć. Niestety, zadanie utrudniało słońce, przez co spanie stało się uciążliwe. Mimo wszystko udało mi się jakoś zdrzemnąć, chociaż czułem jeszcze pewien niedosyt. Pomijając dwugodzinny set DJa Dimitriego, dalszy ciąg dnia prezentował się pod znakiem progressive, zaś praktycznie całą niedzielę główną scenę zajęła ekipa Digital Structures, z Son Kite na czele, który to duet zwieńczył festiwal. My jednak ruszyliśmy już w drogę powrotną, zatrzymując się wcześniej na jeziorem Balaton. Tam zjedliśmy z Mauserem przepyszny węgierski gulasz, zaś reszta ekipy zadowoliła się bardziej pospolitym jedzeniem typu frytki, kebab czy pizza, czego do końca nie mogę zrozumieć - w końcu jesteśmy w obcym państwie, to skosztujmy krajowych przysmaków, a nie czegoś co można dostać i u nas na każdym rogu. :) No ale co kto lubi... Po postoju nad jeziorem, skąd dość szybko wygoniła nas burza, pojechaliśmy do Budapesztu, gdzie skorzystaliśmy z gościnności węgierskich znajomych Gruchy (podziękowania dla całej trójki za możliwość noclegu). Przy okazji dowiedzieliśmy się z Internetu o ponurym żniwie w postaci licznych rannych, jak i kilku ofiar śmiertelnych (!), jakie zebrała szalejąca w mieście burza... W dalszą drogę ruszyliśmy w południe, zaś w do domu dotarliśmy w nocy z poniedziałku na wtorek.

Na plus festiwalu przemawiało praktycznie wszystko, ciężko jest mi doszukać się jakichkolwiek minusów. Powalająca miejscówka, sprawna organizacja, bogactwo detali, świetni ludzie, przyjazny klimat i oczywiście muzyczne tuzy, które swoim talentem i niezwykłą muzyką (dla każdego coś dobrego!) nadały kształt tej scenie mówią same za siebie. Nie da się ukryć, że był to najlepszy festiwal na jakim byłem, a byłem już na kilku, wliczając w to niemieckie molochy (Fullmoon Festival), czeskie festy oraz rodzimą Moondallę. W obozie panował wręcz domowy klimat, a to za sprawą licznych rodaków, którzy stawili się na festiwalu bardzo liczną grupą. Przy okazji miałem możliwość poznać kilka nowych osób, jak i spędzić parę dni ze starymi wygami. :) Jeśli chodzi o muzykę, to nie pozostaje mi nic innego, jak zacytować słowa Styropiana: wieczni malkontenci mówiący, że teraz już nie ma tak dobrych kawałków jak kiedyś niech sobie strzelą w łeb. Nie sposób się z tym nie zgodzić po przetrawieniu tych kilku dni na węgierskiej ziemi. Ozora zwycięża pod praktycznie każdym względem, osobiście nie mam specjalnie się do czego przyczepić. Uśmiechnięte twarze i komentarze po festiwalu mówią same za siebie. Z obecnych na festiwalu rodaków nie zetknąłem się z chociażby jedną osoba, która by narzekała. Jeśli zaś taka jest, była chyba na innym festiwalu. Pozdrowienia dla wszystkich obecnych, mam nadzieję, że za rok powtórzymy ten cały szmeges! :)

Templar