Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

24.07.2013 - s.U.N. festival (Marion)


Miejsce: Csobankapuszta, Hungary
Data: 24-28.07.2013

1.jpg
Absens carens...
(nieobecny traci...)

S.U.N. Festival na Węgrzech, a może Sonica we Włoszech? Tego typu dylemat zaprzątał moją głowę, odkąd pierwsze promienie słońca zaczęły przedzierać się przez chmury, bo nie potrafię wyobrazić sobie wakacji bez wyjazdu na psytrance'owy festiwal. Wszystko wskazywało, że wybór padnie jednak na Włochy, przede wszystkim dlatego, że miło wspominam edycję, na której miałem okazję być w 2006 roku, a i dlatego też, że liczyłem na poimprezowy chillout na jednej z włoskich plaż (o włoskiej kuchni, za którą przepadam, wspominał nie będę). Jednak na jakiś miesiąc przed rozpoczęciem festiwalu, przeczytałem wiadomość od organizatorów o zmianie miejscówki i przyznam, że ten właśnie fakt przeważył szalę na korzyść S.U.N. Festival. Nie trzeba chyba tęgiego umysłu, by domyślić się, że tak dużego festiwalu nie można zorganizować w miesiąc, dla porównania organizatorom S.U.N. zajęło to bagatela dwa lata. Teraz wystarczyło zakupić już tylko bilety i w drogę. Zdecydowaliśmy się na zakup w przedsprzedaży za pośrednictwem Access All Areas, różnica między ceną na bramce i w presale'u wynosiła 30 euro, jednak po uiszczeniu tzw. ‘extra fee' za bilety zapłaciliśmy nieco ponad 80 euro (dla porównania napiszę, że bilety na Ozorę w tym roku wynoszą 130 euro i jest to, moim zdaniem, lekka przesada).
2.jpg
Varietas delectat...
(zmienność sprawia przyjemność....)

Czasy, kiedy na festiwal jeździło się z namiotem i karimatą, mam już dawno za sobą i mimo że zawsze wspominam je z sentymentalnym uśmieszkiem na twarzy, czasy te to już dla mnie odległa historia. Auto zapakowane po brzegi, namioty, materace, jedzenie, trunki wszelakiej maści, kuchenki, plandeki, płachty, prysznice i wiele podobnych mających na celu podwyższenie obozowego standardu. Tak właśnie wyglądała podróż, którą rozpoczęliśmy już w poniedziałek około południa w składzie: Kasia, Gosia, Styro i moja skromna persona. Jednak, jako że nie spieszyliśmy się zbytnio, po drodze zahaczyliśmy jeszcze o hipermarket, gdzie zrobiliśmy dodatkowe zakupy i prawie godzinną przerwę na kawę na Słowacji, na miejsce dotarliśmy już po zmroku. Przyznam, że specjalnie nie błądziliśmy, ale dojazd do lokalizacji festiwalu do najłatwiejszych nie należał. Oczywiście organizatorzy zadbali o umieszczenie odpowiednich kierunkowskazów, jednak pod osłoną nocy nie było to dużym ułatwieniem. Summa summarum wszystko się udało i dotarliśmy do miejsca, gdzie umieszczone były kasy biletowe. Wojtek był jedynym z nas, który nie zdążył zakupić biletu w przedsprzedaży i do momentu założenia mu opaski (swoją drogą bardzo fajnie zaprojektowane, a w porównaniu z tymi, które dostaliśmy na zeszłorocznej Ozorze – rewelacyjnie) żył chłopak w lekkim stresie, bo oficjalna strona festiwalu mówiła o ograniczonej liczbie biletów. Okazało się to jednak być jedynie chwytem marketingowym, skłaniającym ludzi do wcześniejszego zakupu biletu, bo każdy, kto chciał dostać się na teren festiwalu i miał przy sobie 100 euro, nie mógł mieć z tym problemu. Zaobrączkowani ruszyliśmy w dalszą podróż, bo okazało się, że od kas biletowych do miejsca festiwalu było jeszcze około 5 km. Po drodze mijaliśmy wiele osób i samochodów, co oznaczać mogło, że spora grupa ludzi dotarła już na miejsce, a tumany kurzu towarzyszyły nam od momentu przekroczenia bram, aż do wyjazdu. Jak wspominałem już wcześniej, na miejsce dotarliśmy, kiedy księżyc świecił już wysoko na niebie, a nie jest to najlepsza pora na szukanie obozowiska. Po chwilowym rekonesansie terenu znaleźliśmy fajne, zacienione miejsce, w dodatku takie, do którego podjechać można było samochodem. Kemping podzielony był na ten dla zmotoryzowanych, znajdujący się na ogromnej łące i ten, do którego można było dotrzeć wyłącznie bez pojazdu, ale z większą szansą na cień; nam udało się połączyć jedno i drugie. Rozbiliśmy namioty i postanowiliśmy przespać się kilka godzin. Rankiem okazało się, że miejsce, w jakim stacjonowaliśmy, przeznaczone było na warsztaty i już na pewno nie dla zwykłych śmiertelników. Mieliśmy razem z sąsiadami, którzy rozbili się kamperem tuż pod nami, wizytę wielu współorganizatorów, a nawet samego workshop managera, którzy początkowo próbowali pozbyć się nas z tego terenu, jednak ostatecznie doszliśmy do konsensusu i zostaliśmy częścią workshop crew. Pięknie!
Nigdy nie ukrywałem tego, że jednym z ważniejszych elementów w moich festiwalowych wojażach jest zbudowanie obozu w odpowiednim miejscu i z odpowiednimi ludźmi. Może wydać się to dziwne, bo jednak nie spędza się całego festiwalu w obozie, ale jednak spędzenie tygodnia z ludźmi, z którymi nie czujemy się zbyt dobrze, potrafi zmęczyć. W tym roku po raz kolejny mieliśmy się pod tym względem rewelacyjnie. Do naszego obozu dołączył Tomek (Afrock) z Ewą, Neogen z Adą oraz ich przeuroczą córeczką, Tosią, a także Magowie Psychodelicznej Nuty. Skład marzenie! Choć niestety miejsce, które zajęliśmy, było naprawdę kameralne i nie mogliśmy pomieścić innych znajomych, którzy na szczęście rozbili się w okolicy.
3.jpg

Tempora mutantur et nos mutamur in illis...
(czasy się zmieniają i my zmieniamy się wraz z nimi...)

No to pora na kilka słów dotyczących topografii i organizacji festiwalu. Prawie każdy ze znajomych, których miałem okazję spotkać na tej imprezie, porównywał ten festiwal do Ozory. Z czasem zaczęło mnie to trochę irytować, bo Ozora na swój sukces pracowała aż 13 lat, S.U.N. odbywał się po raz pierwszy. Dodatkowo Ozora, o ile mnie pamięć nie myli, znajdowała się na terenie byłego gospodarstwa rolnego, w związku z czym organizatorzy mieli dostęp do bieżącej wody. S.U.N. odbywał się na totalnym odludziu, więc o tego typu udogodnieniach można było zapomnieć. Moim zdaniem organizatorzy stanęli na wysokości postawionego im zadania i sprawili, że czas tam spędzony na pewno będzie dla mnie niezapomniany. Sam teren festiwalu był bardzo rozległy (click!) myślę, że większy niż ten, do którego przyzwyczaiła nas Ozora. Na pewno największym mankamentem tego festiwalu był problem z wodą. Jak wspomniałem wcześniej, o bieżącej wodzie można było zapomnieć, a wodę pitną dowożono samochodami do odpowiednio rozstawionych kubików, znajdujących się na terenie festiwalu. Często bywało tak, że były one puste, a pełne można było rozpoznać dopiero po gigantycznych kolejkach. Ludzie nie tylko nalewali sobie wodę do butelek i pojemników do picia, ale często myli się, a nawet kąpali przy tych spotach. Były jedynie dwa punkty z prysznicami i niestety, nie zawsze były one czynne (z czym spotkałem się po raz pierwszy). Jako że przez cały okrągły tydzień temperatura wahała się w granicach 31-40 kresek, ludzie naprawdę potrzebowali wody. Zgadzam się, że mogło to być uciążliwe, choć ja jakoś sobie z tym radziłem, albo po prostu miałem szczęście. Na pewno najistotniejszymi miejscami, na których skupiona była największa uwaga, były sceny main i chill, które chwilowo pominę, bo zamierzam skupić się na tych dwóch scenach w dalszej części relacji. Organizatorzy postarali się również o dodatkową scenę, zwaną TOTEM, która miała być uzupełnieniem sceny chill. Był to rodzaj amfiteatru, gdzie oprócz koncertów odbywały się m.in. warsztaty gry na didgeridoo czy hangdrumie, a także wykłady. Moim zdaniem był to strzał w dziesiątkę, bo przyznam, że spędziłem tam sporo czasu, który na długo zostanie w mojej pamięci. To właśnie tam miałem okazję wysłuchać jednego z najlepszych występów S.U.N. Festival – grupy Matibhrama – rewelacja! Francuzi, Fabien i Pierre dali taki koncert, że... o Matko Boska! Dla mnie była to kwintesencja transu, elektronika w połączeniu z żywymi instrumentami (didgeridoo, bębny) przyprawiała o zachwyt nie tylko mnie, sądząc po brawach, jakie dostali po występie. Szamańskie, etniczne, plemienne rytmy po prostu przeniosły publikę w inny wymiar. Oczywiście warte uwagi były i inne występy np. znanej na Węgrzech grupy Colorstar czy Kyokito Taiko, a także mniej lub bardziej ciekawe sety dj'skie. Dosyć ciekawym miejscem był również Healing Garden, miejsce opisywane przez wielu jako to, w którym "nic się nie dzieje". W dobrym tonie było tu zachować ciszę, bo miejsce poświęcone zostało zadumie, refleksji i kontemplacji. Spotkać tam można było medytujących joginów, napić się dobrego, gorącego chai'u albo wywaru z ziół i po prostu odpocząć. Innym ciekawym miejscem, które przyznam rzadko odwiedzałem, był Kaleidoscope, czyli namiot, na którego ścianach podziwiać można było wizualizacje, oglądać projekcje 3D lub zwykłe filmy. Często urozmaicone były one muzyką, lub występami na żywo i przyznam, że będąc w środku, robiło to niezłe wrażenie. Nigdy wcześniej na żadnym festiwalu nie widziałem czegoś podobnego, więc ogromny plus dla organizatorów za pomysł. Muszę oczywiście wspomnieć o Children Gardens, czyli o placach zabaw dla dzieci i galerii Mystica (do której nie miałem okazji zajrzeć). Chai shopy i inne sklepiki znajdowały się na placu między sceną główną, a chillem i przyznam, że jedzenie było naprawdę dobre w porównaniu z zeszłoroczną Ozorą. Moimi faworytami był: falafel, tajskie jedzenie (Thai curry czy Pad Thai), no i pizza od Elfików, która w tych temperaturach sprawdzała się chyba najlepiej. Ceny? Średnio 6 euro za posiłek. Piwo i zimne napoje były natomiast tańsze niż na Ozorze, gdzie za kufel Soproni trzeba było zapłacić o 1 euro więcej.
4.jpg
Ne quid nimis...
(nic ponad miarę...)

MAIN STAGE
Dla wielu to właśnie ta scena jest głównym wyznacznikiem i wpływa na ocenę festiwalu jako całości. Dla mnie od jakiegoś czasu już nie. Oceniam festiwal nie tylko pod względem line up'u, dekoracji czy wpadek organizacyjnych, ale przede wszystkim pod względem tzw. spiritu, którego festiwalowi S.U.N. na pewno odmówić nie można. Dekoracje w postaci rozpiętych nad publiką płacht, mających na celu ochronę przed słońcem, przypominały mi troszkę te ozoriańskie, a scena zbudowana z bambusowych elementów prezentowała się naprawdę okazale.
Wielki start przypadł na środę wieczorem, kiedy to Freedom Cafe otwarło uroczyście mający trwać 5 dni festiwal. Przyznam, że wypadli całkiem ciekawie i zgromadzili pod sceną naprawdę pokaźną rzeszę spragnionych dźwięków hippie freaków. Potem Younger Brother i tak już do niedzieli...
Moje typy? Przede wszystkim Beat Bizzare, który po prostu mnie zaczarował, nie miałem okazji słyszeć jego najnowszej płyty i przyznam, że był to wielki błąd, który oczywiście zamierzam naprawić. Zagrał rewelacyjnie idealnie wpasował się w mój gust. Eat Static też pokazali klasę, z resztą jak mają w zwyczaju. Miałem okazję słyszeć ich na żywo już wiele razy i za każdym razem dają popis profesjonalizmu i prezentują coś nowego. X-Dream nie gorzej zaprezentował old schoolowy materiał, często w nowych aranżacjach, powodując prawdziwą euforię, podobnie z resztą jak James Monroe, którego sety po prostu uwielbiam. Długo czekałem też na opóźniający się live Ovnimoona, jako że nie miałem okazji słyszeć go jeszcze na żywo, ale okazało się (w co nie mogłem długo uwierzyć), że artysta w ogóle się nie pojawił. Nie jest tajemnicą, że boi się latać samolotem, więc może i tym razem to właśnie było przyczyną jego absencji. Nie rozumiem jedynie, po co było markować jego występ, bo wyglądało to tak, że na scenie stał jakiś koleś (być może z obsługi), a z głośników sączył się live act Ovnimoona. Dodam jedynie, że z tyłu wyglądało to bardzo realistycznie. Później przyszedł czas na Killerwatts, którzy niespecjalnie mi robią. Dobrze było posłuchać też: Bumbling Loons, MWNN, setu dziadka Raja, który serwował klasyki, Art of Trance, Zen Mechanics, Perfect Stranger, Ticona i Atmosa. No i oczywiście przedstawiciela naszej rodzimej sceny, Mirror Me, który o mały włos zaspałby na swój live. Jakoś w tym roku znudziły mnie troszkę występy Liquid Soul i Liquid Ace, choć lubię te projekty, to jednak 4 godziny (grali jeden po drugim) to troszkę za dużo jak dla mnie. Ogólnie sporo dobrej muzyki, brak ciężkich, darkowych nocy, żar lejący się z nieba podczas dnia sprawiły, że spędziłem na mainie całkiem sporo czasu.
Jakieś minusy? Hmmm, brak było zraszaczy, ale myślę, że można to organizatorom wybaczyć, jako że, jak już wcześniej wspominałem, nie było tam dostępu do bieżącej wody. Po raz pierwszy też nie było pokazu ogniomistrzów, z powodu sporego zagrożenia pożarowego.
5.jpg
Non nova, sed novae...
(nie nowa rzecz, ale w nowy sposób przedstawiona...)

CHILLOUT STAGE
Czyli miejsce, które lubię najbardziej na festiwalach. Ten również przypadł mi do gustu od samego początku i nie za bardzo rozumiałem narzekania malkontentów, że "z chillem to się nie postarali". Przeszkadzać mogło mi tam jedynie ograniczenie zacienionego miejsca, choć i z tym można było sobie poradzić. Chill wyłożony słomą, miejsca do siedzenia, leżenia, rozciągnięte na bambusowych palach płachty rzucające cień, czego chcieć więcej?
Muzycznie bardzo przekrojowo. Rozpoczął Ott i mimo że lubię jego muzykę, to jednak jakoś nie przepadam za jego graniem na żywo, mam wrażenie że każdy jego live jest taki sam. Podobnie z resztą, kiedy prezentował materiał jako Hallucinogen in Dub (jednego z moich ulubionych psy projektów), nie porwał mnie szczególnie. W przeciwieństwie do Entheogenic (a właściwie połowy projektu, który reprezentował jedynie Helmut Glavar), czy live actu w wykonaniu Mikteka, którego słuchaliśmy o zachodzie słońca. Niesamowity vibe i niezapomniane wrażenia. Świetnie zaprezentowali się też: Bluetech, Nova, Tajmahal, Blue Planet Corporation, Ancient Core no i oczywiście końcówka w wykonaniu Cell i Asury, który w perfekcyjny sposób zakończył pierwszą edycję S.U.N. Festival. Miło będę wspominał niedzielne popołudnie. Kiedy Atmos zakończył granie na mainie, siedzieliśmy na kocu całą ekipą, paliliśmy sziszę i słuchaliśmy ekipy Ultimae. A nasza najmłodsza obozowiczka, Tosia dodatkowo dostarczała uśmiechu na twarzy. Chodzą też plotki (nie potwierdzam), że na chillu, zaraz po występie Pleaidians pojawił się i zagrał Simon Posford.
Co mi się nie podobało na chillu? W sumie tylko jedna rzecz, choć to moim zdaniem poważne niedociągnięcie ze strony organizatorów, mianowicie słychać było scenę main i to niestety dość wyraźnie, zwłaszcza przy delikatnych, ambientowych, bezbeatowych utworach. Tu organizatorzy się nie popisali, ale mam nadzieję, że popracują nad tym i w przyszłym roku wyeliminują ten problem.
6.jpg
Nil desperandum
(nie należy rozpaczać...)

Czy podobało mi się bardziej niż na Ozorze? Zdecydowanie tak. Na pewno bardziej niż na Ozorze 2012 i to prawie pod każdym względem. Ozora po tylu latach nie była mnie już w stanie niczym zaskoczyć, choć zawsze uważałem i będę podtrzymywał zdanie, że jest to rewelacyjny i bardzo profesjonalnie przygotowany festiwal. Muzycznie jednak S.U.N. zdecydowanie dominował nad Ozorą, choć wiadomo, że to raczej kwestia gustu ("de gustibus non est disputandum"), kiedy to w chillu np. w zeszłym roku grane były non stop minimale (które też bardzo lubię, jednak wszystko ma swoje granice). Po zeszłorocznym nalocie policji na Ozorze, na S.U.N. również nie można było ich nie zauważyć. Większość moich znajomych miała kontrolę samochodów, na terenie festiwalu było sporo samochodów policyjnych, patroli pieszych, a nawet motocyklowych. Oczywiście nie eskalowało to do takich rozmiarów, jak miało to miejsce w zeszłym roku, niemniej jednak nie mogę o tym nie wspomnieć. Podobnie było z ochroną, która przechadzała się w białych, charakterystycznych koszulkach po całym terenie. Po co? Nie mam pojęcia, spotkałem się z czymś takim po raz pierwszy. Oczywiście nie obyło się bez kontroli tzw. "financial authorities", czego konsekwencją były pozamykane sklepiki z ciuchami, jedzeniem i napojami, które nie posiadały kasy fiskalnej, czyli jak się pewnie domyślacie większość. Na szczęście nie trwało to długo i już po krótkim czasie można było znów korzystać z dobrodziejstw festiwalu. Jak już wspominałem wcześniej, upały były niesamowite, w związku z czym kolejki za zimnymi napojami były naprawdę spore. Oczywiście alkohol i napoje z lodówki sprzedawane były jedynie w drewnianych budach należących do organizatorów. Płacić można było zarówno w euro jak i forintach, a sprzedawcy często zapominali o wydawaniu reszty, o ile się o nią nie upomnieliśmy. Było czysto, śmieci ogarniane były przez ekipę PsyClean Crew i przyznam, że radzili sobie z tym rewelacyjnie. Brak było porozrzucanych śmieci na terenie festiwalu. Co więcej, w każdym koszu na śmieci prowadzona była segregacja: aluminium, plastik i reszta. To na pewno duży plus, bo nie przypominam sobie, by takie coś miało kiedyś miejsce. Warto wspomnieć też o bryczkach, których nie powstydziliby się nasi górale wożący leniwych turystów nad Morskie Oko. Początkowo nie mogłem w to uwierzyć. Jak wspominałem wcześniej, odległość między kasami a miejscem imprezy wynosiła około 5 km i co wygodniejsi mogli ją przebyć bryczką za jedyne 3 euro od osoby, oczywiście były też taksówki i busiki. Dla mnie wykorzystywanie koni w takim celu to lekka przesada, zwłaszcza w 40 stopniowym upale, no ale czego się nie robi, by hajs się zgadzał...
7.jpg
Nemo sine vitiis est...
(nie ma rzeczy bez wad...)

Sporo znajomych narzekało, że brak wody pod prysznicem, że grajek zagrał inaczej niż powinien, że ceny za wysokie, że jest obsuwa na mainie, że inny zagrał godzinę dwadzieścia, a nie godzinę trzydzieści jak powinien, że Ovnimoon nie dojechał itd. Przyznam, że trochę mnie to słabi, nie wiem już sam, czy to wrodzone malkontenctwo, którym tak się chełpimy wszem i wobec, to nasza narodowa przywara, czy może na siłę szukamy dziury w całym. Dla mnie S.U.N. był rewelacyjny pod każdym względem i myślę, że wszystkie "niedociągnięcia" spokojnie można organizatorom wybaczyć i to nie tylko dlatego, że była to dopiero pierwsza edycja, ale przede wszystkim dlatego, że ogólnie panujący vibe zacierał wszystkie mankamenty. Przy odrobinie chęci, każdy mógł znaleźć tam coś dla siebie, było mnóstwo dobrej muzyki, warsztaty, wykłady, projekcje filmów, setki pozytywnych ludzi, ciekawe rozmowy, nowe doświadczenia, które zebrane razem tworzyły idylliczną wręcz atmosferę tego miejsca. Ja odnalazłem się tam w 100% i czułem się jak ryba w wodzie. A czy było idealnie? Oczywiście, że nie, ale takich miejsc nie ma. Większość zależy od naszego nastawienia, ludzi, którymi się otaczamy i aury, jaką sami wokół siebie wytwarzamy. Myślę, że Ozora ma poważnego konkurenta, który z roku na rok będzie rósł w siłę. Ja na pewno znów tam wrócę.
Namaste!

marion
8.jpg