Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

28.07.2006 - toga dansverg - moondalla 2006 (Templar)


Kto: Toga Dansverg
Miejsce: Janowa Dolina, okolice Gdańska
Data: 28-30.07.2006

Pamiętam jak pisałem relację z pierwszej Moondalli, to było ładnych parę lat temu... "Dziś sam jestem dziadkiem"...

Pierwsza Moondalla odbyła się dokładnie między 4-7 lipca 2002 roku na terenie gdańskiej Żuławy. Po wyjątkowo niskiej frekwencji nikt by nie przypuszczał, że festiwal doczeka się czterech kolejnych edycji. A jednak... Tegoroczna Moondalla to pewien jubileusz, okrągła piątka. Piąta odsłona festiwalu to również pewne zmiany, mniejsze lub większe. Na początek pod nóż poszedł stary wysłużony teren w miejscowości Ulkowy, co jednym było nie w smak, drudzy zaś ciekawi byli nowego miejsca. W związku z rosnącymi kosztami przygotowania festiwalu podniesiona została również jego cena, dodatkowo dołożono kaucję za śmieci w wysokości 5 pln (patent który jest stosowany już od dawna za granicą). Najważniejsze jednak, że dziesiątki osób spragnionych wrażeń miały po co odliczać kolejne dni do festiwalu. Tym bardziej, że poprzednia Moondalla pozostawiła spory niedosyt...

28 LIPCA 2006 - PIĄTEK - Komu w drogę, temu bangbus...

Kiedy ogarnęliśmy temat zakupów, wyruszyliśmy w południe dziarską ekipą (Mauser, Adaś, Grucha, Lemon i ja) w kierunku Janowej Doliny. Na miejsce dotarliśmy w niecałą godzinę i tak oto po przebyciu ostatniej drogi znaleźliśmy się na terenie festiwalu. Choć już na wstępie miejscówka powaliła swoim widokiem, a profesjonalna scena cieszyła oko, to dalej nie było już tak wesoło. Teren obozowiska okazał się być wyjątkowo nieprzyjazny, co zresztą wiedziałem już od pewnego czasu po odbyciu kilku rozmów przez telefon. Teren byłej żwirowni był wyjątkowo piaszczysty, pył był praktycznie wszędzie, zaś rozbicie namiotu na twardym gruncie było nie lada wyzwaniem. Człowiek potrafi się jednak zaadaptować do praktycznie każdych warunków... Po pewnym czasie i nasze namioty dołączyły do tego kolorowego skupiska. Resztę dnia spędziliśmy na błogim zaleganiu w obozie, spożywaniu zupy chmielowej i rozmowach ze znajomymi, którzy stawili się na festiwalu liczną grupą.

W tym miejscu warto by było napisać co nieco o głównej scenie, jak i scenie chilloutowej. Myślę, że w tym miejscu najlepiej wyręczą mnie liczne fotografie, chociażby te wykonane przez Styropiana, gdzie sami zobaczycie, jak to wszystko się prezentowało. Od siebie dodam, że scena prezentowała się bardzo okazale, była w pełni profesjonalna, na miarę zagranicznych festiwali. Szczerze mówiąc pokusiłbym się o stwierdzenie, że przy tegorocznej scenie sceny z poprzednich edycji festiwalu wyglądały niczym warzywniaki. Jeśli chodzi o dekoracje to było dość minimalistycznie, a na usta cisnęło się jedno pytanie: gdzie podziały się płótna Neili? W nocy jednak wszystko to skąpane w świetle ultrafioletu nabierało zupełnie innego wymiaru i w mig można było się poczuć jak na innej planecie. Teren zyskiwał również na czarach speców od wizualizacji, którzy nie zasypiali gruszek w popiele. Oświetlone skarpy miały w sobie spory pierwiastek magii... Na zakończenie dodam, że ani razu nie zagościłem na chilloucie (czyżby dopadł mnie syndrom poprzedniej Moondalli?), jednak widziałem przelotnie jego wystrój, a muzyką raczyłem się z namiotu, wobec czego jestem na tak.

Nadszedł wieczór. Intro należało do Asphodela, który powoli wprowadzał zgromadzonych na festiwalu w muzyczne arkana, zaś po nim wystąpił ojciec chrzestny polskiej elektroniki, Władysław "Gudonis" Komendarek. Zaczęło się...

29 LIPCA 2006 - SOBOTA - Power Gen

W trakcie swojego występu artysta zalał nasze uszy potężną porcją różnorodnej elektroniki. Rok wcześniej intro wydawało mi się bardziej spójne, tym razem nie przypadło mi tak samo do gustu, nie raz zastanawiałem się "co jest grane". Zaraz po nim scenę przejął DJ Migas, który, sądząc po profilu serwowanej przez niego muzyki, ewidentnie nie miał zamiaru brać jeńców. Dla mnie to było zbyt inwazyjne i podobnie jak w przypadku Komendarka, tak tu byłem jedynie biernym słuchaczem, ponieważ bardziej zaabsorbowało mnie życie obozowe i grill, na którym spoczęły resztki z ocalałych wędlin. Najedzony i napojony wgramoliłem się do namiotu, by nabrać sił na przybysza z Danii, na którego występ czekałem najbardziej. W międzyczasie na scenie pojawił się Kino Oko ze swoim godzinnym live actem. Poprzez swoje produkcje Magnes skutecznie uczy ludzi dystansu do siebie i świata muzyki. Tak było i tym razem, ponieważ noc rozdzierała muzyka znana wielu osobom z debiutanckiej płyty Kino Oko, "Lost Entertainment". "Dead Birds In The Sky" - i wszystko jasne...

Wstałem na kwadrans przed godziną czwartą, kiedy to miał grać jeden z zagranicznych importów, Jean Borelli, czyli Orion. Jean zapowiedział jeszcze przed festiwalem, że podczas swojego live actu zaprezentuje nowy, nie wydany wcześniej materiał muzyczny. Na miejscu spotkałem kilka znajomych twarzy, po czym szybko przycupnęliśmy na kamieniach, gdzie delektowaliśmy się muzyką. Ta była oczywiście najlepszego sortu, ale czego innego można się spodziewać po człowieku, który tworzy już przeszło dekadę i ma na koncie kilka smakowitych albumów. Bardzo podobał mi się występ Jeana na niemieckim Fullmoon Festival 2004. Tutaj również nie zawiódł, prezentując swoje najnowsze osiągnięcia z dziedziny psytransu. Początkowo nie podobało mi się umieszczenie Oriona o takiej porze, jednak muzyka w wykonaniu Borelliego okazała się być idealna do godziny grania. Przestrzeń wypełnił intensywny płynący trans z powtykanymi wszędzie sonicznymi niespodziankami i tunelami. Ku mojej (i nie tylko) radości live act przedłużył się o niecałe pół godziny. Podsumowując, był to bardzo udany występ, pełen precyzyjnie prowadzonej transowej narracji. I nie mówcie, że mam rację. Ja o tym wiem.

Po Orionie płyty w ruch wprawił DJ Rough, zasypując scenę dość ostrymi jak na tą porę dnia, ale skutecznie stawiającymi na nogi dźwiękami. Ja po pewnym czasie udałem się do obozu, gdzie zostałem już do południa. O godzinie 11 w południe zagrał duet z Uridium Records, czyli Prophets Of Orion, w skład którego wchodzą Tracer i Extreme Discotheque (Mikey). Nie było mnie w tym czasie na scenie, ale słuchałem wszystko z obozowiska. Poznański projekt zaserwował mroczny, głęboki trance z konsekwentnym rytmem. Zaznaczę od razu, że nie była to żadna schematyczna młócka okraszona dźwiękami kotów w sokowirówce i ustawiona na 150-155 BPM, przy której "obrońcy jedynego słusznego nurtu" popuszczają w spodnie. Tracer i Mikey udowodnili, że można grać mrocznie bez zbędnego napieprzania (i tak trzymać panowie!). Niestety pora ich grania pozostawiała wiele do życzenia, była to jedna z poważniejszych wpadek przy konstruowaniu timetable. Muzyka ta idealnie sprawdziła by się w nocy. Mimo wszystko obaj mogą być z siebie dumni, bo materiał mają dobry. Po muzykach z Poznania stery przejął Asphodel. Ja wraz z Mauserem i Gosią udałem się w międzyczasie do domu celem szybkiego prysznica i regenerującego snu. Czysty i wypoczęty człowiek to szczęśliwy człowiek... Kiedy wróciliśmy, grał jeszcze Yanzan. Yanzan, który był często dla mnie wdzięcznym obiektem wszelkiej krytyki, zaskoczył wyjątkowym setem, na który składały się oldscholowe pozycje sprzed lat. Był to miły ukłon w stronę miłośników klasyki, a każdy mądry wie, że te numery się nie starzeją.

Osobny akapit należy się live actowi, który był dla mnie jedną z obowiązkowych pozycji w składzie grających na tej Moondalli. Mowa oczywiście o Stellar Magnitude, czyli Just Mike (Space Element) i Przemek (Magnatec), którzy weszli do składu grających praktycznie w ostatniej chwili. Gdyby stało się inaczej, Moondalla sporo by straciła. Napisałbym jedno słowo: wymietli... ale nie byłbym sobą i trochę się rozpiszę. Chłopaki szybko ponieśli w przestworza zgromadzoną na piasku publikę. Bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że muzyka była na światowym poziomie, pozostaje tylko trzymać kciuki, że szybko wydadzą swój materiał. Dla mnie głównym kąskiem występu był remix starego klasyka, jakim jest niewątpliwie utwór "Astral Projection - Power Gen" (wersja z kompilacji "Trust In Trance - The Next Millennium"), który udało mi się onegdaj przemycić w szkolnym radiowęźle. Nie trzeba chyba mówić, że publiczność zwariowała, zaś numer zdawał się trwać i trwać... Godny uwagi jest również fakt, iż większość z zagranych przez nich numerów została przygotowana specjalnie na Moondallę tuż przed festiwalem. Ze znanych mi wcześniej pozycji ucieszył mnie m.in. utwór o nazwie "Quad Damage", który potrafi obudzić w każdym pogromcę wszystkiego co się rusza w kultowej grze Quake. Wszystko byłoby niemal idealne, gdyby nie fakt, że pojawiły się poważne problemy z gitarą, na której miał grać Mike. Ostatecznie nie zostaliśmy uraczeni ostrymi riffami, dla których to przygotowane było specjalnie kilka pozycji z występu. Szkoda, mam nadzieję, że następnym razem gitara pokaże swoją moc. Live act Michała i Przemka trwał około półtora godziny. Mógłbym jeszcze długo pisać, ale po co? Jeśli będziecie mieli okazję, sprawdźcie sami co i jak... Póki co, jak dla mnie na polskiej półce nie mają konkurentów, a przynajmniej nie jest ich zbyt wielu. Bóg mi świadkiem, że ci dwaj rozniosą nas na atomy jeszcze nie raz i nie dwa. Macie mój pełen szacunek i poparcie panowie.

Po live akcie Stellar Magnitude przeniosłem się z paroma znajomymi na pobliskie kamienie, gdzie oddaliśmy się rozmowom i piwku. Scenę przejął Bongo, który przeszedł z czasem z luźniejszych progresywów na szybsze, bardziej fullonowe terytoria. Oczywiście nie mogłem sobie odpuścić tłustszej części tego seta, gdzie wetknięto taki rodzynek jak "Talamasca - Time Simulation", jedna z nieśmiertelnych pozycji transowych imprez na całym świecie. Bongo zagrał łącznie kilkugodzinnego seta, co było spowodowane brakiem innego ekipanta grupy Hallabanaha, Mabeata. Niniejszym włączamy Bongosa do Galerii Ludzi Pozytywnie Zakręconych, będzie zasiadał w Loży Przodowników Pracy. ;)

Złojony występem i setem wróciłem do obozu, gdzie padłem plackiem na leżak. Później udałem się jeszcze na mała wycieczkę, a bardziej wspinaczkę po skarpie. Przyznam, że było warto. Kiedy wraz z Lemonem i Papugiem dotarliśmy na górę po prawej stronie sceny, widok zaparł dech w piersiach. Widać było cały teren Moondalli z zupełnie nowej perspektywy, coś pięknego... Wróciwszy do obozu zaległem w namiocie, gdzie nasłuchiwaliśmy live actu niejakiego LiveInJoy! Sound'n'Vision, który zastąpił nieobecnego na festiwalu Mantodeę. Poza fikuśną nazwą nie wniósł raczej nic ciekawego do programu festiwalu. Bez dwóch zdań był to live act o równowartości reklam w środku dobrego programu. Po tym jak Bongo rozgrzał wszystkich do czerwoności swoim setem, temperatura na głównej scenie szybko spadła do zera wraz z live actem. Pomijając słabą muzykę, live ten nadawałby się ewentualnie na chillout. Cóż, czas na sen...

30 LIPCA 2006 - NIEDZIELA - Forever After

Główna scena nocą należała do Elfa i Epixa. Po tym co nasłuchałem się o kapryśnym artyście, którzy zapomniał części sprzętu, live Saiko-Poda spisałem już właściwie na straty (jak się okazało rano, jednak zagrał, chociaż z obsuwą w czasie). Część moich znajomych udała się w tym czasie na performance Miervuuga Sveerga, ja jednak, podobnie jak rok temu i dwa lata wcześniej, nie miałem nawet najmniejszej ochoty zaprzątać sobie tym głowy. Słusznie zresztą, ponieważ nad ranem słyszałem jak było i wcale nie żałowałem. Przypadek?

Rano zaczęło padać, a że w kraju dotkniętym suszą każda kropla deszczu jest na wagę złota, pozostało się tylko cieszyć... Przeciągając się leniwie słyszałem z daleka znajome mi dźwięki, co oznaczało, że na scenie grał duet Lightsphere w wersji live. W przestrzeni płynęły łagodne progresywne utwory z ich płyty zatytułowanej "Reflexion", którą osobiście uważam za w pełni udany zakup. Było to idealne do pory dnia, chociaż zabrakło w tym wszystkim odrobiny motywującego słońca. Paradoksalnie, w południe scenę i pole namiotowe orały dźwięki pokroju ruskich czołgów, które grał Gobit. Jego set był równie trafny co Roman Giertych na stanowisku ministra edukacji. Przypomniało mi się niemiłosierne łojenie w niedzielne południe z poprzedniej Moondalli. Gdzie tu jakieś wyczucie czasu? Rzecz jasna, nie mam żadnych wątpliwości kto dostaje tegoroczną Złotą Malinę... Otwartym pozostaje pytanie czy Gobit tak samo grałby na chilloucie... Z niecierpliwością czekaliśmy na zmianę. Praktycznie w samo południe tradycji stało się zadość, ponieważ udało nam się zrobić zbiorowe zdjęcia, na których uwieczniono sporą grupę forumowiczów Psytrance.pl. Dobra pamiątka, chociaż brakuje mi na nich jeszcze paru osób, ale te się gdzieś najwyraźniej zapodziały, albo nie dotarła do nich wiadomość o zbiórce pod posągiem rodem z Wysp Wielkanocnych. Nie wszyscy również dotarli na sam festiwal. Mam jednak nadzieję, że te "klasowe" foty będą pełniejsze przy kolejnych nadarzających się okazjach.

Koło godziny 13 za dekami stanął Atan, diametralnie zmieniając klimat. Po pewnym czasie pojawił się w końcu Nomatrixx, na którego set czekaliśmy od rana. Nomatrixx jak zwykle znalazł sposób, jak muzyką nie zanudzać i szybko wywołał pozytywne emocje na piaszczystym parkiecie. Wpuszczajcie tego człowieka częściej na główną scenę, a z pewnością się nie zawiedziecie.

Nawet nie zauważyłem, jak szybko zleciał mi ten weekend. Racząc się setem Nomatrixxa czuliśmy, że w powietrzu wisi już koniec. Przed spakowaniem się trzeba jednak coś podjeść, a z pomocą przychodził w takich momentach chaishop. Przyznam, że byłem zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, że za czajszop odpowiedzialni są między innymi znajomi z ekipy Syndromm. W menu dostępne były między innymi racuchy z jabłkiem, niestety załapaliśmy się z Mauserem na trzy ostatnie placki. My byliśmy głodni, a te były tak dobre, że chętnie spałaszowalibyśmy jeszcze z kilka talerzy. Oszukawszy nieco głód powłóczyliśmy się do obozu, gdzie załadowaliśmy bagaż do rydwanu i po kilku pożegnaniach ruszyliśmy w kierunku domu, zahaczając po drodze o McDonalds.

Piąta edycja Moondalli za nami. Te kilka dni zleciało jak z bicza strzelił, ale tak to jest, kiedy człowiek się dobrze bawi. Na nudę z pewnością nie mogłem narzekać. Miejscówka nie była wymarzoną, za to panująca tam atmosfera i ludzie z całej Polski w mig zrekompensowali minusy. Muzycznie było smacznie, zaś niektóre projekty pokazały, że Polska nie ma się czego wstydzić. Chciałbym podziękować wszystkim znajomym za przybycie, tworzyliście wszyscy razem i z osobna esencję tego festiwalu. Osobne, specjalne podziękowania należą się oczywiście Todze za kolejną odsłonę festiwalu, odsłonę udaną. I za to że są i że chcą. Bądźmy szczerzy, bez tych paru osób trans w Polsce wyglądałby zupełnie inaczej.

PS. Kto nie był ten... ;)

Templar