Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

31.10.2011 - hell-o-ween noc cudow


Kto: Be Psychedelic
Miejsce: klub Trops, Gdańsk
Data: 31.10.2011

Martin Freeland vel Man With No Name - nie da się ukryć, że to człowiek wielu zasług i jedna z najbardziej prominentnych osób na scenie, która razem z takimi jak Astral Projection, Hallucinogen, Cosmosis i im podobni niosła dumnie przez długie lata transowy sztandar, popularyzując brzmienia goa & psychedelic trance we wszelkich możliwych zakątkach globu. Jego produkcje są tym bardziej bliskie również mojemu sercu, gdyż przewinęły się w moich pierwszych kontaktach z tą muzyką, wciągając mnie przed laty coraz bardziej w ten świat. W przeszłości miałem również dwa razy okazję uczestniczyć w zbiorowych harcach podczas jego występów na żywo na węgierskim festiwalu Ozora. Wreszcie nadarzyła się okazja, bo zobaczyć i usłyszeć go w akcji w Polsce i w dodatku w moim rodzinnym mieście. Tym silniejsza była moja chęć powrotu do jako takiej formy po chorowitym weekendzie, bo choćby na noszach to musiałem tam być. Poza tym, z uwagi na coraz bardziej wdzierający się w nasz imprezowo-obyczajowy krajobraz Halloween, była to idealna okazja do przebrania się - wszak nie tylko kościelni, celebryci i aktorzy mają do tego prawo, prawda? :)

Halloweenowa noc w wykonaniu grupy Be Psychedelic to moja druga wizyta w klubie Trops po paru miesiącach od ostatniego razu, kiedy to w murach tego klubu odbyła się impreza z Sunstrykiem, również pod przewodnictwem tej samej ekipy. Piwko, rozmowy i spotkania przed klubem minęły w błyskawicznym tempie, po czym w końcu znaleźliśmy się w środku przybytku, uprzednio obmacani przez nadgorliwą ochronę. Po przywdzianiu zakrwawionego fartucha laboratoryjnego rodem z serialu "Dexter" lub dowolnej rzeźni, ruszyłem na główną sale, na tą noc ochrzczoną mianem Parkietu Cudów. Początek imprezy należał do In Lighta i jego seta obfitującego w mocno breakowe i drumowe klimaty. Zaledwie kilka numerów w tej stylistyce z pewnością wniosłoby świeży powiew w konwencję psytransowej imprezy, jednak na dłuższą metę w większej ilości były nieco przytłaczające i sądząc po wielu osobach na głównej sali wprowadzały pewną dezorientację. Schedę po nim przejął Nois, dając nura już w typowo psytransowe klimaty i nie pozostawiając cienia wątpliwości co do gatunku imprezy. Na ruszt wrzucone zostały skwierczące i energetyczne kąski z dyskografii Disco Hooligans, Hujaboya czy też Tristana. Dało się również usłyszeć ciekawy remix "Triptonite", którego oryginał lata temu sporządziła włoska Etnica, a nad którym obecnie popracował izraelski duet Loud. Co by nie mówić, Jarek to jednak gwarant dobrego seta i równie dobrej zabawy - nie inaczej było tym razem.

O północy nadszedł czas na rodzimy dwugodzinny live act. Przed nami nasze dobro narodowe - Artha. Michał po raz kolejny udowodnił, że jeśli chodzi o jego produkcje, to jest to muzyka na światowym poziomie. Psychedelic trance w jego wykonaniu to zawsze prawdziwa uczta dla ucha (w warunkach imprezowych również dla ciała). Miło zaskoczyła mnie obecność wyjątkowo starych utworów sprzed wielu, wielu lat, jeszcze z czasów romansowania z Amigą (przykładem może być tu "Invisible Planet") - tu w odświeżonych brzmieniowo wersjach. Oczywiście nie zabrakło też szlagierów takich jak "El Es Di", "Mahabharata" czy nieśmiertelny "Controlled" w stuningowanej wariacji. Wisienką na torcie był remix legendarnego "Hallucinogen - LSD". Jeśli są osoby, które mogą się w ogóle zabierać za kombinowanie z przerabianiem tego utworu, to z pewnością do tego wąskiego grona należy Artha. Choć Michał sam przyznaje, że woli dłubać przy muzyce, niż grać live, to jednak zachęcam go do pewnego zrewidowania tej opinii - wystarczy popatrzyć na zadowolony tłum i wnioski nasuwają się same. Jeszcze raz rodzimy twórca pokazał, że warto stawiać na naszych, czy to w kwestii wydawnictw, czy też udziału w imprezowych line-upach. Krótko mówiąc: teraz Polska!

Ciut po godzinie drugiej swój występ rozpoczął Man With No Name, który od jakiegoś czasu krzątał się po scenie. Martin otworzył swój występ utworem "Own The World", pokazując jednocześnie, że od razu uderza w grubej rury, nie bawiąc się w żadne intra czy stopniowanie tempo. Numer błyskawicznie zwiększył dawkę adrenaliny we krwi publiczności, bo momentalnie Pakiet Cudów ogarnął szał. Kto zna ten kawałek, ten wie, że reakcja nie mogła być inna. Swoje zadanie spełniły również utwory takie jak "Possessed", "Critical Mass" czy "East 98 Street", przy których ludzie opętani szałem zabawy osiągnęli masę krytyczną. Oczywiście sam Martin również żywiołowo uczestniczył w zabawie, pokazując, że mimo upływających lat wciąż jest w formie na wygibasy, wygłupy i szał na scenie przed publicznością w takt swojej muzyki. Wydawałoby się, że facet, który zaliczył już w życiu setki imprez, będzie miał dość czegokolwiek poza staniem jak kołek i puszczaniem numerów, ale rzecz ma się zupełnie inaczej w jego przypadku. Muzyk daje z siebie wszystko w kwestii zabawy z publicznością. Man With No Name przeplótł występ również kilkoma nieznanymi mi produkcjami. Co ciekawsze, niektóre z nich były wyjątkowo melodyjne i wręcz euforyczne, bliskie "zwykłemu" transowi, z którego Martin czerpał nie raz i nie dwa w swojej twórczości, zaś inne mroczniejsze, o wiele cięższe gatunkowo, o które wręcz nie podejrzewałbym tego muzyka. Oczywiście ukoronowanie wszystkiego stanowił nieśmiertelny "Teleport". Bez tego utworu całe to zamieszanie spod szyldu Man With No Name w Polsce uznałbym za niekompletne. Już jego pierwsze sekundy i znane motywy wywołały niesamowity entuzjazm na sali. Co mnie najbardziej zaskoczyło, to fakt, że "Teleport" poleciał w oryginalnej wersji - jak dotąd kojarzyłem występy artysty tylko i wyłącznie z remixową wersją "Stripped". Po w pełni zasłużonych gromkich brawach cała sala zaśpiewała mu również "Sto lat", domagając się jednocześnie bisu. Martin podłapał temat i uraczył nas jeszcze jednym numerem. W dwóch słowach: występ dynamit. Zaraz po nim zaczął grać Salvi, jednak pomimo obiecującego start z utworem "Miranda - Triplexus", pojawiły się poważniejsze problemy techniczne podczas jego seta, owocujące przerwami w dostawie muzycznej pożywki dla ludzi. Nie wiem jak było dalej, ponieważ wraz z ekipą zmierzaliśmy już w stronę domu.

Osobny akapit chciałbym poświęcić dekoracjom i wizualizacjom. Te pierwsze zostały moim zdaniem potraktowane ciut po macoszemu w stosunku do możliwości ekipy, jak i konwencji nocy halloweenowej, która mimo wszystko kojarzy mi się nie tyle z przesadnym przepychem, co bogactwem różnych wizualnych doznań. Oczywiście nie zabrakło obowiązkowych dyń z odpowiednio wykrojonymi motywami, ale w wydziale czysto psytransowych dekoracji coś szwankowało. Fluororescencyjne dekoracje, tak istotne na psy-imprezach, zdawały się grać tym razem drugie skrzypce. O ile w kwestii dekoracji czegoś mi mocno zabrakło, tak wizualizacje pokazały się z naprawdę mocnej strony. Radek a.k.a. 0x43 udowodnił po raz kolejny, że świat wizualizacji to nie kojarzone przeze wiele osób triki a'la fraktaliczne wirujące pluginy do Winampa, a przede wszystkim ciekawa ilustracja do muzyki. Na tapecie były między innymi motywy nawiązujące do głównego gościa imprezy, a więc twarz Martina poddana halloweenowemu tuningowi (pół facjaty, pół czaszki), jak również okładki jego wydawnictw, co myślę jest bardzo miłym ukłonem w kierunku jego twórczości. Podobny zabieg widziałem kiedyś na imprezie urodzinowej Twisted Records, gdzie na ekranach można było zaobserwować całą gamę coverów związanych bezpośrednio z katalogiem wydawniczym tej wytwórni. Podobnie na imprezie Mystic Arts Event koncert grupy S.U.N. Project okraszono wizualizacjami związanymi z ich dyskografią. Ciekawe były też wstawki nawiązujące do filmu "Mucha", z którego zaczerpnięto sample dotyczące teleportacji figurujące w utworze "Teleport". Jak zwykle diabeł tkwi w szczegółach. O sali chilloutowej nie mogę powiedzieć niestety nic poza tym, że była, ponieważ tej nocy nie byłem tam ani razu, wciągnięty przez życie sali głównej.

Imprezę zaliczam do bardzo udanych nie tylko muzycznie, ale również towarzysko. Grono znajomych było naprawdę liczne - wśród nich brylowała oczywiście nie tylko moja miejscowa ekipa, ale również nasi forumowicze (Primal Terror, Funia, Antevasin Woman, Psysutra, Salvi, Artha, Hardcore...), z których części nie widziałem już całe lata świetlne, a z niektórymi miałem okazje zamienić słowo w 3D dopiero teraz. Na plus zaliczam również zupełnie nowe, dopiero co poznane osoby. Na imprezie pojawili się nie tylko ludzie z Trójmiasta i okolic, ale również z Warszawy, Katowic i innych miast. A jeśli chodzi o gwóźdź programu imprezy? "Usłyszeć Teleport i umrzeć." - tak napisał kiedyś na naszym forum Hubert. Jest w tych słowach jakaś prawda, ponieważ nie wyobrażam teraz sobie, że nie miałbym na swoim koncie takich doznań. Numery Freelanda mają już swoje lata, a wciąż bujają jak trzeba. Myślę, że to samo może potwierdzić wiele innych osób. Rok w rok wychodzą na tony wydawnictwa darkowe, full-onowe, progresywne i wiele innych, które można wręcz łopatą przerzucać, ale wszystkie one przeminą, a o większości za jakiś czas nikt nie będzie pamiętał. Twórczość Freelanda będzie jednak trwała jeszcze długo, tak długo jak ostatni ludzie, którzy zasmakowali jego kawałków i imprez z ich udziałem, nie mówiąc już o samych występach żywiołowego twórcy. I tak długo jak kolejne pokolenia osób, które będą przedkładać jakość nad ilość, a także pochylać się z należytym szacunkiem nad klasyką. Cóż można rzec więcej? Man With No Name odhaczony. W planach ekipy kolejne imprezy z tuzami sceny: Deedrah, Logic Bomb, Koxbox... Żyć nie umierać.

Templar