SUMMER SOLTICE open air festival v Czechach

Światowe imprezy & festiwale psytrance :: World psytrance parties & festivals
Awatar użytkownika
Templar
Psytrance.pl
Posty: 1834
Rejestracja: 16 mar 2003, 22:35
Lokalizacja: Gdańsk / Konsorcjum
Kontaktowanie:

Post autor: Templar » 28 cze 2005, 23:45

No dobra, dosyć tego luzowania cyców (kopirajty Warszawa), czas skrobnąć coś o tym wypadzie...

Pomysł udania się do Czech był pełnym spontanem i wyszedł od Mausera jakieś półtora tygodnia przed Bangarą, pomyślałem sobie: czemu nie? W końcu sesja zdana, nic do roboty, w Czechach jeszcze nie byłem (dziwne nie?), a wszystkie imprezy naszych sąsiadów znam głównie z opowieści i zdjęć Styropiana, warto więc ruszyć swoje cztery litery i przekonać się jak się rzeczy mają, a przy okazji zwiedzić sobie nowe tereny.

Wyruszyliśmy nowym rydwanem Mausera wraz z Gulim, Piotrem i Karoliną w czwartek wieczorem. Z perspektywy kierowców (Mauser i Piotr / Piru) to była niezła przeprawa. Jechaliśmy kilka słusznych godzin, czas umilały składanki które skompilowałem przed wyjazdem oraz garść dyskotekowych hiciorów, dzięki którym powieki osoby za kółkiem nie opadały tak łatwo. Po drodze oczywiście mnóstwo absurdalnego humoru.

Nad ranem przekroczyliśmy granicę i po wymianie waluty rozpoczął się czeski film, w którym my byliśmy głównymi bohaterami. Nie da się ukryć, że Czechy to piękny kraj, wszystko zdaje się być uporządkowane, dobre drogi do jazdy, kulturka kierowców (byliśmy chyba jedynymi wymijającymi)... co tu dużo pisać, kto był ten sam wie. Dodatkowo mieliśmy piękną pogodę, a album "Jaia - Fiction" (koniecznie się z nim zapoznajcie, ja już zbieram na oryginał) idealnie stapiał się z sielskim krajobrazem. W powietrzu czuć było pełen luz blus, sam zresztą się śmiałem, że Czesi nic tylko siedzą cały dzień i grają w warcaby.

Szukanie celu naszej wyprawy to już inna bajka. Możecie sobie tylko wyobrazić naszą irytację kiedy wymęczeni całonocną podróżą błądziliśmy po okolicy w poszukiwaniu miejsca imprezy, krążąc po lasach Bridlicny. Oczywiście po drodze doszło do koniecznych interakcji z miejscowymi celem zdobycia jakichś informacji na temat starego kamieniołomu (w okolicy było ich bez liku), jednak im dłużej szukaliśmy i się dopytywaliśmy, tym bardziej się zapętlaliśmy. Dodatkowo praktycznie bezsenna noc wzmogła paranoję i tak oto w oznakowaniach drzew sporządzonych przez leśniczych doszukiwaliśmy się wskazówek, które mogły by przybliżyć nam lokalizację Summer Solstice. W końcu trafiliśmy... do miejsca obok którego przejeżdżaliśmy wcześniej kilka razy. Był to sprytnie zakamuflowany kamieniołom. Wjechaliśmy do środka, na miejscu krzątało się kilka osób. Dokoła piętrzyły się kamienne ściany, podczas gdy pod nogami poczułem dziwny chrzęst. Spojrzałem w dół i zobaczyłem dziesiątki pustych łusek po nabojach. "Dziwnym nie jest" - mawiał komiksowy Wilq, kilka metrów obok mnie znajdowała się strzelnica. Natrafiłem na rodaka (Busiu z Wawy), po czym znaleźliśmy resztę ekipy ze stolicy, która delektowała się słońcem przy biesiadnym stole. Za radą Bongo postanowiliśmy wyczilałtować po podróży i udać się nad pobliskie jezioro. Wcześniej jednak pojechaliśmy po jakiś prowiant. Czeskie sklepy, ze względu na stosunkowo niższe cen niektórych produktów, to raj dla polskiego turysty, chociaż wędliny mają kiepskie np. kiełbasy na grilla były cienkie jak dupa węża, o czym mogłem się przekonać następnego dnia. Z pełnymi siatkami pojechaliśmy nad wodę. Przyznam, że była to jedna z piękniejszych miejscówek jakie widziałem w życiu. Rozłożyliśmy leżaki, karimaty... Brakowało mi tylko dobrego cygara i szklaneczki Martini. I tak oto beztroskie "luzowanie cyców" trwało do godziny 20-tej. Guli i Mauser nie omieszkali zażyć kąpieli w jeziorze. Spaleni słońcem i wyjątkowo rozleniwieni pojechaliśmy na imprezę. Na miejscu było już sporo Czechów, nieopodal znajdowało się pole namiotowe... Chaszcze sięgały do kolan... Osobiście wybrałem spanie w samochodzie, podczas gdy reszta ekipy zadomowiła się w dwóch namiotach. Później uderzyliśmy do kamieniołomu (na bramce spotkałem Martyzana). Samo miejsce prezentowało się dosyć ciekawie, kamieniołom zapewniał dobrą akustykę, akurat trwał koncert jakiejś czeskiej grupy. Pobyliśmy tu przez pewien czas, po czym znowu ogarnął nas znajomy leń - reszta poszła grillować, a ja spać...

Sobota... Sen przebiegał bez większych zakłóceń, chociaż męczyła mnie kakofonia morderczych dramów, które ciągle dobiegały moich uszy. Dziwiłem się Czechom co też oni grają, a na śmierć zapomniałem, że druga scena to scena d'n'b. Utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że dramy niespecjalnie pasują do transowych imprez, chociaż to tylko moje prywatne odczucie. Ok. 10 na horyzoncie pojawił się Mauser i zaczęliśmy planować sobie nowy dzień. Opcja grilla w sprawdzonym miejscu nad jeziorkiem była kusząca. Udałem się jeszcze na godzinę na mainfloor. Słońce grzało aż miło, więc schowałem się pod daszkiem strzelnicy i delektowałem się morningowymi fullonami - było naprawdę b. sympatycznie. Po pewnym czasie ruszyliśmy znowu na miasto i do naszego ulubionego zakątka. Tam w przyjemnej atmosferze spędziliśmy czas do godziny 17. Tym razem chcieliśmy skorzystać z właściwej imprezy, zwłaszcza że nadchodząca noc obfitowała w kilka frykasów (panowie z Hedonix i Hallabanahy). Na miejscu dzięki Bongosowi pojawiła się opcja prysznica w pobliskim czeskim domostwie, z czego skwapliwie skorzystałem z Mauserem. W międzyczasie na niebie pojawiły się nieciekawe chmury, które nie zwiastowały nic dobrego. Wkrótce potem lunęło jak z cebra. Zastanawialiśmy się co się dzieje na Bangarze. Sms od Just-Mike'a mówił wszystko - w domu też ucierpieli z powodu felernej pogody. No nic, schowaliśmy się w samochodzie i czekaliśmy na lepsze czasy...

Na mainie znaleźliśmy się w końcu grubo przed północą, grał akurat gość z Francji, niejaki Suburbass. Muzykę, którą prezentował określił bym jako psychedelic techno (momentami zalatujące jakimiś hardkorami), ale nie było to coś co mnie urzekło, wręcz przeciwnie, czekałem aż ktoś, możliwie szybko, zmieni żabojada, bo ta muzyka była po prostu niesłuchliwa. Na szczęście muzyka nie była meritum sprawy, bo oto nieco wcześniej odwiedziliśmy zlokowalizowany nieopodal Space Bar, gdzie po zakupie tego i owego można było spokojnie usiąść na leżaczku koło maina. Ekipa była w rozsypce, na placu boju pozostałem ja i Mauser. Po pewnym czasie poczuliśmy się jak Raoul Duke i Dr. Gonzo, bohaterowie znanego filmu "Las Vegas Parano"... Uf, ciekawa i nietuzinkowa noc I must say...

No tak, muzyka... Występ Mutant Star (który zagrał zaraz po Francuzie) odebrałem bardzo pozytywnie, iście chrupiąca muzyka, koszący materiał na imprezę. Po Mutant Star przyszła czas na Psyrixa. Brawo! Jego set bardzo przypadł mi do gustu, był niczym kolacja w piekle. Myślę, że dla fanów mocnego i mrocznego grania to obowiązkowa pozycja na Moondalli. Później już srodze zmarzłem, więc udałem się do samochodu i siłą rzeczy nie usłyszałem setów rodaków. Zanim zasnąłem mieliśmy oczywiście mnóstwo interakcji z Dr. Gonzo. "What comes next?"

Obudziłem się w południe i znowu poczułem się jak w "Las Vegas Parano"... "What's the score?" Dokoła pusto, gdzieś poznikały wszystkie samochody. Nic to, trzeba się zwijać, w tle niestrudzone dramy (gad demyt)... Wyjechaliśmy o 14, zahaczając jeszcze o chińską restaurację, gdzie poznaliśmy granice możliwości naszych żołądków (taki banan smażony w miodzie - rewelacja). Trzeba było też coś zrobić z pozostałymi koronami, więc szybko upłynniliśmy je w przygranicznym monopolu, gdzie dostałem mój upragniony Absynt oraz jakiś likier orzechowy (może dzięki niemu przypomnę sobie smak festiwalu Jagodziani Bułkożercy sprzed lat?), Dalsza droga odbyła się raczej bez przeszkód, chociaż był moment kiedy strach zajrzał nam w oczy. W domu zjawiliśmy się w poniedziałek ok. godziny 3 w nocy. Prysznic, komp, łóżko... the usual.

Ogólnie oceniam ten wyjazd bardzo pozytywnie, chociaż muszę nadmienić, że sam festiwal wyszedł średnio (spodziewaliśmy się czegoś bardziej moondallowego), ale liczył się bardziej element rekreacyjny i towarzyski. Gdyby dać im odpowiednie środki finansowe, to myślę, że np. nasi Jagodziani mogli by nawet zmontować coś lepszego. Gdyby nie ekipa Hallabanahy to Summer Solstice nie wyglądałby chyba tak jak wyglądał. Tu i ówdzie widać było jak na dłoni braki organizacyjne, takie jak chociażby nieoświetlenie UVkami dekoracji, które notabene latały na wietrze jak ten im zagrał. Tak czy inaczej klimat był przedni. Czesi to naprawdę fajni ludzie, co widać było chociażby na imprezie. Warto było. Zwłaszcza dla tych dwóch dni spędzonych nad jeziorem na odludziu, dla tej nieziemskiej beki w doborowym towarzystwie, dla krainy nietoperzy... dla tego czeskiego filmu.

Chyba wszystko o tym pikniku setki kilometrów od domu. Jak coś to dopiszę. Tymczasem obejrzyjcie foty by Wawa:

http://galeria.artexim.pl

Nie rozpisywałem się specjalnie na temat wyglądu miejscówki, jak i wystroju etc, bo wszystko można zobaczyć na fotkach. Z czasem powinny też dojść nasze, bo Guli miał aparat. Czekam tylko na transfer.
Whatever happened to Gary Cooper, the strong, silent type?

Odpowiedz
[phpBB Debug] PHP Warning: in file [ROOT]/vendor/twig/twig/lib/Twig/Extension/Core.php on line 1266: count(): Parameter must be an array or an object that implements Countable

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 11 gości