Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

prometheus - spike


prometheus_-_spike
Twisted Records, 2010


1. Fast Train
2. Triplets
3. Blue Tubes
4. 2010
5. DarkStar
6. Rush
7. Rhythm, Circuit, Echo
8. Taylors Machine
9. Colt
10. Datcha

Benji Vaughan to wyjątkowo zajęty człowiek. W pełni zaangażował się w Younger Brother ze swoim kolegą Simonem Posfordem, gdzie wynieśli swoją twórczość na zupełnie nowy poziom, strzelił też jakiś czas temu album "The Zap - Big Bang" z papą Rają. Nie zapomniał jednak o swoim flagowym projekcie i po wielu znacznych obsuwach wydał w końcu kolejny album jako Prometheus. Pierwotnie miał to być tylko i wyłącznie album chilloutowy, ale wraz z upływem czasu zmieniła się cała jego koncepcja, a Benji stworzył trochę więcej szybszych numerów. Tym razem postanowił poeksperymentować. Już od tego zwrotu zagorzałym fanom danego, dodajmy wypracowanego stylu artysty, zwykle jeżą się włosy na głowie, a jeśli dodać do tego promocyjne deklaracje przed wydaniem albumu, że na krążku uświadczymy wpływy techno i electro to normalnie strach się bać. Na szczęście nie taki diabeł straszny jak go malują, chociaż nie trafił nam się kolejny wymarzony album z zapadającymi w pamięci bombowymi numerami, a jedynie namiastka brzmienia Prometheusa, do którego nas przyzwyczaił przez te lata.

Po przesłuchaniu albumu odniosłem wrażenie, że Vaughan porwał się trochę z motyką na słońce - rzecz jasna w oczach jego fanów, w tym i moich. Najpierw podbił poważnie stawkę swoimi poprzednimi płytami, które aż pękają w szwach od ponadczasowych tracków, by potem od wszystkiego uciec. Ostatecznie otrzymaliśmy album zupełnie innych od wcześniejszych płyt, co jest oczywiście jak najbardziej pozytywnym aspektem, bo w końcu ile można wałkować to samo, ale jednocześnie mam nieodparte wrażenie, że akcenty padły nie na te momenty, na które powinny. Po prostu podczas odsłuchu płyty coś mocno uwiera, coś nie pasuje. Pokuszę się o stwierdzenie, że momentami pachnie nawet muzyką Kino Oko, co jeszcze bardziej może zadziwić osoby, które często i gęsto obcowały z albumami "Robot-O-Chan" i "Corridor Of Mirrors". Osoby bardziej zżyte z dyskografią Prometheusa pamiętają jednak, że autor omawianej płyty już wcześniej nie stronił od tego typu klimatów, dowodem czego są jego wczesne utwory wydane na przeróżnych kompilacjach. Płycie bliżej do innego projektu Benjamina, The Zap, aniżeli do poprzednich krążków, które swego czasu odcisnęły znacząco swoje piętno na muzyce psychedelic trance. Tak czy inaczej, start jest nader przyjemny, bowiem "Fast Train" to psytransowy i co najważniejsze tematyczny utwór, nawiązujący do tytułu. Pędzący pociąg Vaughana przypomniał mi o innym, dość podobnym utworze "Trancesylvania X-Press" autorstwa X-Dream, który również świetnie wykorzystał motyw tego środka lokomocji w konwencji psytransowej. "Triplets" spuszcza stanowczo nogę z gazu. Przez cały utwór jesteśmy świadkami nietuzinkowych sonicznych popisów Benjiego oraz trademarkowego już basu Prometheusa, ale jest jakoś tak niemrawo. Podobnie jest z "Blue Tubes" i "2010", które zawierają kilka nowych ujęć tematu, ale tak naprawdę w ogóle donikąd nie prowadzą i bledną w obliczu innych produkcji ze stajni tego artysty. A to już praktycznie połowa albumu! Sytuacja zmienia się diametralnie wraz z nastaniem "DarkStar", w którym Prometheus tak jakby sobie przypomniał o co tak naprawdę chodzi i stwierdził, że warto by wrzucić na tapetę jakiegoś kilera. Utwór momentalnie daje fantastycznego kopa całej płycie, przez co warto go przetestować na dobrym nagłośnieniu z odpowiednio podkręconą głośnością, jak i podczas transowej imprezy na dancefloorze. Benji z wrodzoną sobie lekkością miesza w nim parkietową zadziorność, pozornie sprzeczne klimaty i różne nastroje, doprowadzając do kulminacyjnego momentu i zarazem wrzenia zmysłów. Do tego mamy zabójczy bassline. Tak, tego zdecydowanie mi było trzeba od samego początku, a tak trzeba było czekać dopiero do piątego utworu. Zamulający "Rush", przy którym można się sporo naziewać to spory zawód po tak epickim poprzedniku, zaś wesolutki i całkiem niczego sobie "Rhythm, Circuit, Echo" równie dobrze mógłby wyjść swego czasu z rąk Grześka Magnuszewskiego. Końcówka albumu, konkretniej trzy ostatnie utwory, mocno akcentują pierwotny zamysł stworzenia płyty chilloutowej. Piękne, nastrojowe, downtempowe kompozycje, z naciskiem na ostatni "Datacha" z melancholijnym pianinem, w pełni pokazują kunszt tego artysty. Jest tu miejsce na soniczne emocje, zadumę i refleksje. Szkoda tylko, że utwory te trwają tak krótko i nie poświęcono im więcej miejsca kosztem słabych produkcji z wcześniejszych etapów krążka.

Źle by się stało, gdyby to miał być ostatni krążek pod banderą Prometheusa, jako że całość zbyt nasiąkła wpływami The Zap i zabrakło tu wyjątkowo mocnego pazura, jakże typowego zazwyczaj dla jego produkcji. Trudno winić Benjiego, że zapragnął spróbować czegoś nowego, ale jednocześnie padł ofiarą własnego sukcesu, na który w pełni zasłużył swoją niebagatelną twórczością, podkreśloną bardzo grubą krechą poprzednimi albumami. Zdaję sobie sprawę, że tej płycie będą często towarzyszyć komentarze w stylu: "Komu był potrzebny ten album?", "Co to ma być?" etc. Jest ona bardziej do słuchania w domu, aniżeli na imprezę, choć i w tym przypadku można z niej conieco wycisnąć, przykładem czego jest nieszablonowy parkietowiec "DarkStar", którego nie da się chyba nie lubić. Album jest dobry, podobał mi się mimo jego znacznych niedociągnięć, choć mając w pamięci poprzednie dokonania Prometheusa, wypada dość sucho. Nie jest to zawód, ale z pewnością mogło być znacznie lepiej. Podkreślam: znacznie.

Templar