Welcome to the Polish Psychedelic Trance Portal

shpongle - nothing lasts but nothing is lost


shpongle_-_nothing_lasts_but_nothing_is_lost
Twisted Records, 2005


1. Botanical Dimensions
2. Outer Shpongolia
3. Levitation Nation
4. Periscopes Of Consciousness
5. Schmaltz Herring
6. Nothing Lasts
7. Schnitzl'd In The Negev
8. ...But Nothing Is Lost
9. When Shall I Be Free?
10. The Stamen Of The Shaman
11. Circuits Of The imagination
12. Linguistic Mystic
13. Mentalism
14. Invocation
15. Molecular Superstructure
16. Turn Up The Silence
17. Exhalation
18. Connoisseur Of Hallucination
19. The Nebbish Route
20. Falling Awake

Shpongle - tej nazwy nie trzeba przedstawiać. Nowy (i jak zapowiadano ostatni) album, zwieńczenie trylogii... najbardziej rozwinięty technicznie, najbardziej "shponglowaty"... napawający zarówno pesymizmem, jak i optymizmem tytuł "Nothing Lasts... But Nothing Is Lost". Zabranie się do tej recenzji zajęło mi ponad tydzień, w tym czasie słuchałem najnowszego dziecka R. Ramy i S. Posforda blisko kilkanaście razy. Bo tym razem jeden, początkowy odsłuch zdecydowanie nie pozwoli sobie wyrobić opinii o tym albumie, który na pewno zaskakuje. Mamy tutaj przykład odważnej ewolucji (moim zdaniem jednak nie rewolucji), pójścia w stronę znacznego eksperymentu. Czy nowa płyta Shpongle to chillujący ambient? Mroczna psychedelia? Trance? Może coś zupełnie innego? Utworów jest dwadzieścia, ale są bardzo krótkie, żaden nie przekracza czasu pięciu minut. Pierwszy track, "Botanical Dimensions", może przez początkowe trzy minuty wydać się znajomy, ot stare, dobre klimaty do których się już przyzwyczailiśmy, ale później dzieje się coś dziwnego, utwór ze spokojnego ambientu przeradza się w wsparty lekką stopą twór, jak najbardziej psychedeliczny, ale chyba nie tyle transowy, co już bardziej dubowo-jazzujący. Pamiętacie ostatnią płytkę Future Sound of London (a.k.a. Amorphous Androgynous), "The Isness"? Tam dostaliśmy podobną mieszankę klimatów, zupełnie odejście od dawnych, również psychedelicznych, dokonań tej grupy. Posford postawił na nurt "world music", sporo tutaj instrumentów granych live, bardzo dużo gitar, cytr, banjo, "naturalnej" perkusji i bębenków oraz np. plemiennych chantów (chociażby "Levitation Nation" - vocoder, gate effectory, bębny, śpiew). Nie obyło się bez "fletowego" wsparcia Raja. To wszystko brzmi perfekcyjnie, technicznie dopracowane wyjątkowo dobrze, ale do kogo jest adresowana płyta? Mam taki sam orzech do zgryzienia jak ze wspomnianym CD Future Sound of London. Starzy fani - większość się zawiedzie, nowi (czy też zwolennicy owego "world music") - czy kupią w ciemno płytę "o tak dziwnie brzmiącej nazwie"? Pytanie, czy Raja i Simon chcą wystawić słuchaczy na próbę, wydając album wymagający bardzo dużej elastyczności w odbiorze? Z drugiej strony nie ryzykują wpadki bo zapewne mnóstwo osób kupi płyty tylko dla samego posiadania całej trylogii.

Na albumie uwagę przykuwają jednak nie tyle klimaty mniej psychedeliczne, co właśnie jakby przedłużenie drogi zapoczątkowanej na pierwszej i drugiej płycie Shpongli - te jaśniejsze, wpadające do głowy - jak np. "Periscopes of Consciousness", ciekawy przykład iście arabsko-pustynnego klimatu, zupełnie jakby jakiś zaklinacz węży odstawiał przed zaskoczonymi turystami swój codzienny show; czy kontynuacja poprzednika "Schmaltz Herring" - myślę, że dobrze sprawdzą się na chilloutach wielu festiwali. Atmosfera w którym są utrzymane przypomina mi np. "Around The World In A Tea Daze". Tytułowy "Nothing Lasts" rozpoczyna się melancholijnym motywem na fortepianie/pianinie, później jest jeszcze nieco mroczniej i to właśnie przywołuje mi pierwsze, rewolucyjne Shpongle... Czyżby taki pomost pomiędzy poszczególnymi szczeblami "ewolucji muzycznej" obu panów? A może to tylko taki wabik, żeby zadowoleni byli wszyscy, zarówno konserwatyści nie tolerujący zmian, jak i pragnący nowości i eksperymentów? Całe "Divine Moments Of Truth" było najbardziej przystępne z całej trylogii, wiele osób zaczęło swoją przygodę z trance od zakochania się w chyba najbardziej magicznym kawałku tego duetu - "DMT" - chociaż przecież z esencją transu nie miał on znowu tak wiele wspólnego, ale wyłapywał to ulotne "coś". Kontynuując, "...but Nothing Is Lost" tworzy fantastyczne trio z dwoma poprzednimi kawałkami, jest jednocześnie podniosły i przyjemny w odbiorze, napawający atmosferycznym optymizmem z lekką nutą wieczności zaklętej w kilkunastu dźwiękach składających się na motyw przewodni. Zdecydowanie jeden z moich faworytów. Już chciałoby się rzec, że teraz druga połowa płyty będzie utrzymana w starym, rozpoznawalnym stylu, ale zamiast tego proponują nam "The Stamen Of The Shaman", który poraża ilością wykorzystanych trąbek. Owszem, milutkie, ale to już nie jest ta psychedelia, o którą nam chyba chodzi. Osobiście nieco przytłacza mnie też naprawdę duża ilość gitar i wszelakich instrumentów strunowych. I znowu rozczarowanie zbija to, że ciekawie słucha się utworów "When Shall I Be Free?" (bardziej przypomina piosenkę?) oraz "Mentalism" (szczególnie interesująca końcówka), które przypominają, że to nie pierwsza, lepsza z brzegu płyta wydana jedynie dla nabicia konta bankowego. No i "Invocation", prawdziwy mantrujący cukierek. Tyle, że wiele inwokacji znajdziemy na niezliczonych płytach z cyklu "Meditation vol. 38"... "Molecular Superstructure" epicki ma chyba jedynie tytuł, czegoś znowu zabrakło, chociaż aranże ciekawe. "Exhalation" to jak mniemam kolejny popis zdolności Raja jeśli chodzi o dmuchania we flet. Ładne, ale to nic zaskakującego. "Connoisseur Of Hallucination" wreszcie proponuje bardziej wyczuwalne, syntetyczne tło i strawny, wesoły klimacik. Zbytnia mieszanka klimatów chyba jednak nie wyszła za dobrze. Ostatni numer - sympatyczne motywy, coś a'la szybsza i rozwinięta wersja gitarowych akcentów Celtic Cross (np. "Louden").

Trudno oceniać ten album, nie unikniemy patrzenia na nią z perspektywy poprzednich dwóch płyt ale przecież autorzy zdawali sobie doskonale z tego sprawę. Ci, którzy oczekują głębokiej psychedelii, niech powrócą do pierwszego albumu Shpongli. Pozostali pewnie jeszcze raz odkryją radosne "DMT". Reszta? Pewnie im się spodoba, bo te dwadzieścia utworów ma swój urok, swoją duszę - to na pewno. Tylko czy nadal pokrywa się ona z tym, co odkryliśmy po raz pierwszy zapoznając się z twórczością spod znaku Shpongle? Czy album zostanie zapamiętany jako coś więcej niż tylko "ich trzecia płyta"? Czas pokaże. Finalny werdykt jest mieszanką sentymentu i podziwu za odwagę w swobodnym pójściu na nowe, nieznane tereny.

JetMan

Ocena: 7/10

Duet Shpongle nie bez powodu traktowany jest w świecie miłośników psychodelii niemal kultowo. Szczególnie zasłużyli sobie na to wydanym ponad siedem lat temu krążkiem Are You Shpongled?, który do dziś jest jednym z najbardziej docenianych i odpowiednich albumów w chwili potrzeby wypełnienia przestrzeni dobrym chilloutem. Z całą pewnością w tych kompozycjach, najmocniej ujmują etniczne brzmienia, które połączone z elektronicznymi pejzażami czynią atmosferę zaiste magiczną. Z osobistych doświadczeń wiem, że nic tak nie relaksuje, uspokaja i układa do snu, jak muzyka Shpongle.

"Nothing Lasts" (z podtytułem "...But Nothing Is Lost") to najnowsza propozycja panów Simona Posforda i Raja Ram. To, co uderza nas już od pierwszych minut krążka, to jego ogromny eklektyzm i połączenie wielu charakterystycznych dla rozmaitych kultur dźwięków, skali, melodii, śpiewów. Mamy więc przekrój przez brzmienia typowo brazylijskie, latynoskie i, bardziej na Wschód, indyjskie. Wszystko to jest misternie opakowane w kunsztowną elektronikę, co w efekcie daje wykładnię muzyki ponad wszelkimi podziałami - spotkania tradycji ze współczesnością, jednego końca świata z drugim. Dwadzieścia utworów płynnie przechodzących w siebie jest prawdziwą podróżą nie tylko przez kulę ziemską, ale być może także i poza nią.

Tegoroczna propozycja Shpongle zdaje się być bardziej dynamiczna, niż wcześniejsze krążki. Sporo tu, co oczywiste, naleciałości transu (raczej pod względem barwy niż rytmu), nie zabrakło jednak również klimatów prawie break'owych i oczywiście stałego znaku rozpoznawczego, jakim jest flet, doskonale tworzący odpowiednio magiczną atmosferę. Mimo wszystko muszę przyznać, że, choć czasu spędzonego z "Nothing Lasts" nie żałuję, to płyta ta nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak poprzednie propozycje duetu. Szczerze powiedziawszy, podczas słuchania miałam wrażenie, że klimat płyty zmienia się zbyt szybko i zbyt często, jak w kalejdoskopie. I na dobrą sprawę to jedyna wada opisywanego krążka - w moim odczuciu. Z pewnością Shpongle nie mają się czego wstydzić, równie mocno przekonana jestem o tym, że do albumu jeszcze nie raz powrócę. Nie jest to może come back spektakularny, ale na pewno udany.

Kaśka Paluch